W językach australijskich aborygenów z plemion Kuuk Thaayorre i Guugu Yimithirr nie ma słów odpowiedzialnych za kierunki relatywne, np. "lewo" czy "prawo". Zarówno Kuuk, jak i Guugu posługują się wyłącznie kierunkami absolutnymi, wyznaczanymi na podstawie stron świata: "Skręć Halina na północ-północny wschód", "Podaj mi południowo-zachodnią łopatę", "Obsrałeś sobie zachodnią nogawkę, stary!". Zamiast witać się zwykłym "Cześć, jak leci?", pytają "Dokąd zmierzasz?" i oczekują w odpowiedzi dokładnego azymutu.
Taki sposób komunikacji ciągnie za sobą cała masę konsekwencji - żeby móc normalnie funkcjonować w plemieniu, musisz cały czas wiedzieć gdzie jesteś i jak jesteś zorientowany względem biegunów planety, bo inaczej nie będziesz mógł odpowiedzieć nawet na zwykłe "dzieńdobry" żulowi pod sklepem.
Proste? To zamknijcie teraz oczy na pięć sekund a potem wskażcie, gdzie dokładnie znajduje się północ-północny-wschód. Już? To o ile stopni kątowych się pieprznęliście? Ja, na oko licząc, o 20-25. Słaby byłby ze mnie aborygen.
Osiadłe ludy północy utraciły zdolność do błyskawicznego, intuicyjnego i nieprzerwanego orientowania się oraz nawigacji w terenie, zupełnie naturalnych dla koczowników i pierwotnych społeczności zbieracko-łowieckich. Mam w sobie sporą domieszkę krwi nomadów, ale i tak często gubię się w lesie. Normalka - musiałem sobie wyrobić całą masę nawyków pomagających zapamiętać trasę przejścia, punkty charakterystyczne, przebyty dystans i pozycję względem ciał astralnych. Strasznie to, kurwa, męczące jest. A potem i tak zawstydza mnie jakiś dzieciak, który na grzybobraniu jest w stanie kluczyć 4 kilometry przez gęsty las do miejsca w którym zostawił czapeczkę.
Z pomocą przychodzi mi oczywiście nowoczesna kartografia, kompasy, systemy satelitarnej lokalizacji i nawigacji oraz wszystkie te ukradzione z rozbitych ufoludzkich kosmolotów technologie XXV wieku. Są niezastąpione w zurbanizowanym terenie, gdzie mamy rozbudowaną sieć dróg i system fizycznych adresów. No dobra, ale co z lokalizacją w dzikich kurwa ostępach, niedostępnych bagnach i zaśnieżonych górach?
Jasne, zawsze możemy podać swoje koordynaty wykorzystując długość i szerokośc geograficzną. Formaty zapisu DMS (Stopnie, minuty i sekundy) lub DD (Stopnie Dziesiętne) znormalizowane w Światowym Systemie Geodezyjnym 84 są strasznie upierdliwe w stosowaniu, nieodporne na ludzkie pomyłki, błędy w transmisji i niezbyt dokładne. Podobnie sprawa wygląda z adresem googlowskim, czy innymi otwartymi formatami zapisu. Weź to komuś zapisz na karteczce, krzyknij przez megafon albo umieść na eleganckiej wizytówce.
Od paru dni testuję aplikację What3words, system geokodowania oparty o siatkę 57 kwintylionów kwadratów 3x3m nałożonych na globus i opisanych za pomocą ludzkiego języka. Używają tego oenzetowskie agencje od klęsk i katastrof, ratownicy Czerwonego Krzyża, amerykańscy nafciarze, rząd Mongolii i poczta na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Ale system świetnie nadaje się do szukania znajomych na Woodstocku czy innym Openerze albo rodziny kocykowców na zatłoczonej plaży. Jest po prostu prostszy i łatwiejszy do zapamiętania niż cała reszta. Wystarczy podać Trzy Kurwa Słowa. Trzy słowa do ojca prowadzącego, by opisać każde bagno i każde zadupie gdziekolwiek z dokładnością do 3 metrów. Bawię się tym w kółko i nie mogę przestać.
Dajmy na to, umówiliśmy się z pewną damą na schadzkę pod Luwrem, ale od strony Placu Karuzeli a nie, jak zwykle, od Rue de Rivoli. I pyyyk - lecą koordynaty: ///jeleń.odejśc.szukam
Kręcimy bąki samochodem marki Czinkłeczento na parkingu pod sklepem u Darka w Pęcicach Małych. Wpadajcie chłopaki na ///etaty.leci.litr
W Bieszczadach lubę zajrzeć do ///piórko.blondynka.kotwica, w Borach Tucholskich do ///tapeta.śledzie.kosmetyka a w Puszczy Białowieskiej do ///modrzew.niedawne.prać.
A najlepsze śledzie w oliwie są oczywiście u ///czujnośc.wyliczanka.żuraw
Wodę brzozową, można kierowniczko prosić? Zapasy się mnie skończyli.
Kierowniczka wie jak wygląda brzoza, prawda? Każdy wie - to najbardziej rozpoznawalne drzewo w Polsce. Możemy pozyskać z niej ten pyszny sok, ale trzeba z tym cholera znów czekać do wiosny. A po zaszczepieniu brzóniowego soku rozmnożoną matka drożdżową otrzymamy wino brzozowe, które szybko dojrzewa i szybko się klaruje, ale jest kurwa tak paskudne, że prawie niepijalne. Lepiej wymieszać oskołę pół na pół z rieslingiem lub prosecco i uwalić się w sposób nieco bardziej godny dżentelmena, proszę kierowniczki.
Niejaki Scypion, w swojej "Zabawie plantacyj wiejskich" (Za pozwoleniem Zwierzchności w Warszawie roku 1806), pisał:
"Brzoza Betula, gemeine Birke, odmienność ma ten rodzaj drzewa, wiszące w dół gałęzie mający, do plantacyj ozdobnych mogący bydź użyty. Z właściwej temu drzewu kory, i śnieżnej białości, nad wszystkie inne, nawet zimą w oko wpada. Kora od miazgi, Cortex secundinus tego drzewa wrzucona w wino lub piwo, w tęgi ocet one obraca."
Ta zwykła, swojska brzózka to gatunek dzielny, pionierski i lasotwórczy - lubi surowy klimat i ciężkie warunki, nic sobie nie robi z największych mrozów i opadów. Tworzy warunki dla innych drzew, a potem po prostu ustępuje im miejsca. Z ponad 100 gatunków brzozy występujących na świecie, w Polsce występuje aż 7. Kumpel z Zagranicy, który nas kiedyś odwiedził, skomentował turbosłowiański, brzozowy landszaft stwierdzeniem:
"Kurwa, ale tu u was płasko. Pusto, pusto, krzaki, brzoza".
U starożytnych Rzymian brzoza symbolizowała Władzę. Pęk brzozowych rózg związanych rzemieniem – „fasces” – był oznaką władzy liktorskiej a gałązek brzozowych używano też podczas uroczystości wprowadzania na urząd nowych konsulów. Jak czytamy u Grottgera i Kolberga, w Polsce z brzozowych witek przyjęło się robić tradycyjne miotły oraz rózgi do dyscyplinowania niesfornych chłopów pańszczyźnianych, leniwej czeladzi oraz pyskującej gówniarzerii. Taka forma kary cielesnej jest bowiem o wiele mniej letalna i kontuzjogenna niż napierdalanie ludzi sękatym kijem a boli równie mocno a może nawet bardziej. Wie to każdy, kto choć raz oberwał w ucho końcówką brzozowej witki.
Rozpałka
Gdybym dostawał rubla za każdym razem gdy usłyszę w lesie "Na rozpałkę najlepsza kora brzozowa. Pali się nawet mokra", to mógłbym sobie nareszcie kupić baterię rakietową BM-21 Grad i odpaliłbym od razu pełną salwę w kierunku następnej osoby, która z bardzo mądrą miną zapragnie mnie w tej materii uświadomić. Kurła!
Tak, w interesujących nas gałęziach działalnosci ludzkiej czyli puszczaństwie i leśniactwo, wędrownictwie, obozownictwie itp, za obowiązujący standard przyjęło się używanie kory brzozowej jako rozpałki idealnej. Zwłaszcza zimą, gdy warun i meteo nas nie rozpieszczają.
Kora brzozy zawiera bowiem bardzo ciekawy związek – betulinę, która jest nierozpuszczalna, a więc nie przepuszcza wody i przy okazji jest turbołatwopalna. Kora pali się więc jak wściekła, zarówno ta stara, łuszcząca się i łatwo odrywalna, jak i świeżo pozyskana z młodych drzew za pomocą kawałka ostrego noża. Polekkim zmechaceniu i naskrobaniu z łatwością łapie iskrę z krzesiwa lub żar z łuku ogniowego.
Ale to nie jedyne zastosowanie brzozy i nie jedyna brzozowa rozpałka, na miłość boską.
Z plecionek z łyka brzozowego wykonywano niegdyś więzy i pęta. Z kory niektórych gatunków brzozy otrzymuje się też garbnik, smołę, dziegieć oraz olej juchtowy. Większe fragmenty świeżej kory możemy też użyć do zrobienia wodoodpornych naczyń i pojemników. Taką korę należy wcześniej namoczyć i oskrobać z nadmiaru białych farfocli. Pamiętam, jak nad Narewką znalazłem kiedyś wiatrołom wolnostojącej brzozy omszałej z którego z powodzeniem można było ściągnąć ponadmetrowe arkusze kory bez brodawek i spękań. Przy odrobinie samozaparcia można by ich użyć do budowy schronienia lub nawet czegoś pływającego.
A właśnie. W odcinku poświęconym budowie brzozowego canoe, Ray Mears, pękając z dumy, pokazuje postępy w pracy pewnemu staremu i mądremu Indianinowi. "Co o tym sądzisz?" - pyta. Indianin popatrzył na niego smutnymi oczami i powiedział (cytat z pamięci): "Za moich czasów to byśmy to wypierdolili na śmietnik. Ale dziś trudno o dobrą korę, rób więc z tego co masz". I sobie poszedł.
Korę brzozową można też można też normalnie, po indiańsku - zeżreć: podkorze młodych osobników po pocięciu na wąskie paski i ugotowaniu może służyć jako niezbyt smaczna ale zjadliwa namiastka makaronu spaghetti.Podobnie jest z młodymi liśćmi. Dlatego warto ususzyć sobie liście brzozy brodawkowatej odpowiednio wcześniej - są jednym ze starszych leków ludowych. W średniowieczu używano ich do okładów przeciw reumatyzmowi, a napar z liści i pączków pomaga przy czerwonce i sraczce. W warunkach polowych jako środka moczopędnego używamy wywaru z liści brzozy, biorąc łyżeczkę liści na 2 szklanki wody i gotując 3 minuty. Pijemy 3 razy dziennie po pół szklanki między posiłkami.
Czeczota brzozy brodawkowatej stosowana jest przy chorobach nowotworowych, przewlekłych chorobach przewodu pokarmowego i bakteryjnych schorzeniach wątroby. A ponieważ ma strasznie ładny rysunek słojów - wykorzystywana jest m.in. do produkcji okładzin rękojeści noży, drewnianych kielonków i urokliwych bushcraftowych miseczek.
Na brzozie rośnie też strasznie dobry grzyb - Ucho Bzowe, zwane też Uszakiem Judaszowym. To bliski krewny grzyba Mun, którego można znaeźć praktycznie przez cały rok i używać do chińszczyzny tak, jak jego azjatyckiego brata. Galaretowate owocniki suszę i trzymam w słoiku. Lubię ten chrząstkowo-glutowaty smak ucha bzowego w jednogarnkowych daniach śmieciowych.
Dobrym przyjacielem ogniska i wędrownictwa jest inny grzyb - błyskoporek podkorowy (Inonotus obliquus), niepozorny grzyb pasożytniczy, występujący najczęściej na brzozie własnie (ale widywany też też na bukach i klonach), zwany też czyrem, czarną hubą, włóknouszkiem ukośnym a w Rosji - czagą. W Polsce chroniony. To jedna z najlepszych naturalnych hubek na naszej szerokości geograficznej. Łatwo go rozpoznać - tworzy na brzozie czarne, guzowato-porowate narośle (skleroty) nieco podobne do czeczoty. Owocniki, te odpowiedzialne za cechy płciowe, znajdują się pod korą w postaci ukośnie ułożonych wiązek. Nas interesują jedynie skleroty, które z zewnątrz wyglądają jak nadpalone węgielki a w środku mają piękny, pomarańczowy lub ognisto-brązowy miąższ.
Miąższ błyskoporka zazwyczaj łapie iskry zarówno z krzesiwa żelazocerowego jak i z tradycyjnego krzesiwa kowalskiego nawet bezpośrednio po zerwaniu. Jednak dobrze sobie taką błyskoporową hubkę przygotować wcześniej. Po pierwsze, nie wiemy czy akurat na błyskoporka trafimy a po drugie - czy nie będzie jednak zbyt wilgotny. Mały kawałek grzyba wielkości orzecha laskowego wystarczy ususzyć lub podsuszyć w przewiewnym miejscu. Raz rozpalony bardzo długo trzyma żar, daje wysoką temperaturę i nie daje się łatwo ugasić.
W medycynie ludowej ze sproszkowanego owocnika przygotowywano wywary jako lek na dolegliwości żołądkowe, można też robić z niego nieszkodliwą herbatę o dość paskudnym smaku (jedna łyżka sproszkowanego miąższu na kubek wrzątku).
Jeśli więc mamy już ogarniętą rozpałkę z kory i błyskoporka, to możemy przystąpić do rozpalania ognia. Drewno brzozy pali się nawet mokre, szybko schnie i spala się błyskawicznie - świetnie nadaje się na pierwsza fazę rozpalania ogniska. Nie daje jednak zbyt dużo żaru ani ciepła, dlatego dobrze mieszać je w ognisku/palenisku z twardszymi gatunkami - np. dębem, bukiem, grabem czy jesionem.
Pamiętajmy też, że spalana betulina wytwarza dużo gęstego i ciemnego dymu, który błyskawicznie osmali nam wszystkie menażki i asfaltowo uwędzi kiełbaski czy co tam akurat pieczemy w ognisku. Jeśli więc zamierzamy przy ogniu przygotowywać posiłki lub dysponujemy niewielką i zamkniętą przestrzenią - starajmy się używać brzozy pozbawionej kory i grzybów.
A jeśli na koniec naszej zimowej partyzanckiej wyprawy okaże się, że straciliśmy jednego lub więcej towarzyszy niedoli, to zawsze możemy im postawić tradycyjny nagrobek z brzozowym krzyżem albo innym geometrycznym symbolem religijnym, jak kto lubi.
I odśpiewać klasyczne partyzanckie murmurando z Czterech Pancernych i piesa (filmik poniżej):
Kajakowa wyprawa na Prusy Wschodnie, którą Melchior Wańkowicz odbył tuż przed wybuchem II Wojny Światową przerodziła się w najwybitniejszy reportaż dwudziestolecia międzywojennego - "Na tropach Smętka". To w gruncie rzeczy opis fajnych wakacji z córką i wakacji z dzieciakami generalnie. Choć za tę książkę Wańkowicz miał później przesrane u Gestapo i musiał uciekać z Polski, to myślę, że nigdy tych wakacji nie żałował.
Mazury były wtedy autonomicznym bytem zamieszkałym tylko przez lokalny personel cywilny. Bez turystów, bez infrastruktury, bez budek z pamiątkami, bez smażalni ryb, bez koncertów szanty i obsranych lasów. Królestwo natury, którego już nie ma i którego cholernie szkoda, bo dzikie i bezludne Mazury były niesamowicie fajnym miejscem. Trochę jak bieszczadzka Dolina Sanu w roku 2018.
Mam z Wami, wojującymi ekologami, pewien problem. Teoretycznie stoimy po tej samej stronie barykady. Zawsze się jednak trochę mijamy - kiedy ja skądś wyjeżdżam (wiecie, Rospuda, Białowieża, Bieszczady) to Wy własnie przyjeżdżacie na Wojnę. Nie mamy więc za dużo czasu, żeby sobie dłużej pogadać. Postaram się jednak napisać, w czym tkwi istota mojej niepełnej kompatybilności z ruchami ekologicznymi.
Zgadzam się z Wami, że dziką przyrodę należy chronić ze wszystek sił, do ostatniego tchnienia i do ostatniej kropli bimbru w żyłach. Nie zgadzam się jednak na walkę, w której dozwolone są wszystkie chwyty dżudo a przeciwnik wrogiem śmiertelnym i kurwą jest. A to wszystko ze względu na pewną wstydliwą przypadłość na którą cierpię od maleńkości. Zdaje się, że nigdy tego nie mówiłem, ale
.- Do sekurowania perymetru. Ogrodziłem teren siatką leśną i powtykałem w nią wierzbę. Raz, że to najtańsze rozwiązanie, dwa, że sympatycznie wygląda taki naturalny żywopłot. Wierzba ma kosmicznie szybki przyrost, maskuje siatkę przed złomiarzami, żuli i sarenki w miejscu zatrzymuje, nie wejdzie mi tu więcej żaden grzybiarz czy inny kłusownik i, co najważniejsze, wierzba fajnie osuszy to bagno. A potem rozrośnie się w grubaśne drzewa. Pamiętasz jak płynęliśmy Utratą? W okolicach Żelazowej Woli brzeg obsadzony jest takimi szopenowskimi maczugami? Super to wygląda. W takich ogłowionych wierzbach lęgną się ptaszory, małe ssaki, coroczne odrosty wykorzystujesz jako materiał na koszyczki i plecionki, albo palisz tym w piecu. Taka głupia wierzba to zajebiście surwiwalowe drzewo, Marian. Nawet jej korę można wykorzystywać jako substytut aspiryny.
Władimir Arsienjew w "Dersu Uzale" albo "W Ussuryjskim kraju" pisał, że w południowej Syberii jadano młode owoce różnych gatunków jesionów marynowane w occie i w soli. Należy je jednak wcześniej kilkukrotnie ugotować, aby pozbyć się gorzkiego posmaku i wtedy są całkiem, całkiem.
Ustalmy jednak jedną rzecz: oliwki ani kapary to to kurwa nie są. Jednak przy odrobinie dobrej woli możemy jesionowe skrzydlaki w occie uznać za ciekawą przekąskę/zagryzkę, którą miło jest czasem zaskoczyć konkubinę lub konkubenta podczas proszonej libacji na skwerku. "Nie jadłaś nigdy marynowanego jesiona? Poczęstuj się, proszę.". A potem okazuje się, że w mieszkaniu obok często dochodziło do awantur, 53-letni denat ma ranę kłutą w okolicy pleców a w pomieszczeniu gospodarczym mieszka drugi syn pani Jadwigi, brat podejrzanej, pseudonim Jesion. (tzw. młodszy Jesion, syn starego Jesiona). "Ale skrzydlaki to ty szanuj!"
Robinia akacjowa, przez głupie blade twarze nazywana akacją, od jakiegoś tygodnia kwitnie jak wściekła pod naszym pueblo. A kwiaty robinii w cieście naleśnikowym to tzw. "lep na dupy Potawatomi", popularny indiański afrodyzjak. Zrobienie takich paleoracuchów jest proste jak konstrukcja łuku ogniowego, szybkie jak spłoszony mustang i nawet najbardziej gapowaty członek plemienia nie powinien tego spieprzyć. Warto spróbować, bo choć kuchnia Pierwszych Ludzi jest zazwyczaj wyjątkowo paskudna i niezjadliwa - to jest naprawdę smaczne. Serio.
Świeżo zerwane kwiatostany robinii moczymy w niezbyt gęstym cieście naleśnikowym (2 jaja, szklanka mąki, szklanka mleka, pół szklanki wody, 3 łyżki oleju, szczypta soli) i smażymy krótko na głębokim oleju lub opiekamy nad ogniskiem, żeby było bardziej indiańsko. Polewamy syropem klonowym albo, jeśli jesteśmy bardzo biednym plemieniem, posypujemy cukrem pudrem z buraka cukrowego. Pozostałe okruszki rozsypujemy w ofierze pomniejszym bóstwom, jak zwykle.
Smacznego! I niech wasze mokasyny nigdy nie trafiają w kaktus.
Strasznie to chodzenie po górach jest głupie, męczące i bez sensu. Czyli tak, jak lubię.
Pierwsze dwa etapy ciśnięcia szczytów do Korony za nami. 11 pasm górskich: Góry Świętokrzyskie, Bieszczady, Masyw Ślęży, Karkonosze, Góry Kaczawskie, Góry Wałbrzyskie, Góry Stołowe, Góry Kamienne, Rudawy Janowickie, Góry Sowie, Góry Izerskie.
Wiecie, co w tej nieszczęsnej Koronie Gór Polski jest najzabawniejsze? Małe różnice. Wszystkie góry mają to samo łajno, ale ciut inne (a wiecie, jak mówią w Karkonoszach na ćwierćfunciaka z serem?).
Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Eufemiusz Bzdyś miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy Marian pokazał mu śnieg.
Śnieg miał wielgaśne płatki i sypał jak wściekły. Pirenejscy górale zwykli nazywać taki warun pogodowy i towarzyszącą mu zerową widoczność "tak zwanym damskim chujem". Kończyły się zapasy, ale gęsta śnieżna zamieć ułatwiała nam wyprowadzenie nieprzyjaciela w pole i wyjście z okrążenia. Po mozolnym, trzydniowym przemykaniu się na cichaczem ku wyżynom rozbiliśmy wreszcie obóz przejściowy na przełęczy i czekaliśmy aż otworzy się okienko pogodowe umożliwiające atak na sklep, w którym moglibyśmy uzupełnić zapas papierosów, pornosów i kabanosów. Odpoczywaliśmy.
Jak co roku, kiedy tylko spadnie pierwszy śnieg, siostra Mariana przybiega do mnie i krzyczy od progu: "Dzieci to kurwa znowu zżerają a potem plują i rzygają wszędzie! Co robić?
Siostra Mariana mieszka bowiem pośrodku pigwowego sadu. Niby po obrzeżach rosną tam jeszcze jakieś biologiczne zasieki: kolczaste głogi i dzikie róże a ze śliwek to ulęgałki i tarnina, ale marianowy sad głównie tą głupią pigwą stoi.
Właściwie to powinienem napisać - głupim pigwowcowem. Pigwa i pigwowiec zawsze się ludziom pierdolą, bo mają podobne nazwy i na pierwszy rzut oka wyglądają podobnie.
Myszy i pająki wprowadzają się już do ludzkich domostw i trzeba pamiętać podczas zakładania czapki i butów, by kilka razy nimi potrząsnąć, żeby sprawdzić czy ktoś nie zamieszkał w środku.
Znak to nieomylny, że zbliża się zima i trzeba zacząć przygotowywać samochód do sezonu. Przygotowania zaczynamy oczywiście od wyboru furacza, bo przecież nie każdy furacz się do jazdy zimą nadaje.
Jak pewnie część z Was wie, jestem fanatykiem autograciarstwa i jarają mnie azjatyckie trupy: ogromniaste terenowe Toyoty z przełomu wieków i kieszonkowe Suzuki do napadowywania na zaspy i muldy.
Historiae et Artis Omnium Daemonicum Fungae, Bestiaryusz Grzybni Wszelakiej i praktyczne sposoby radzenia sobie z niemi inaczey, sobie i potomnym ku przestrodze spisane czyli pół mieszkania zajebane grzybami najgorsze.
Borowik latoś obrodził, kozaki się burzą po chutorach, opieńki się klują chmarami a kanie mają kapelusze większe niż talerz anteny Cyfrowego Polsatu.
Jest w życiu okazjonalnego zbieracza grzybów tylko jedno trudniejsze i nudniejsze doświadczenie niźli jałowe grzybobranie, gdy w lesie nie ma ni jednej sztuki, najmniejszej i najbardziej zgnitej nawet.
Wicher jesienny, rychłą zimę zwiastujący, wył za oknami i okiennicami trzaskał. Pająki i myszy, przed chłodem uciekając, do domostw ludzkich się na zimę wraz z potomstwem przeniosły. Pokryte czarnymi plamami klony zwiędły. Jesiony, jak to jesiony - zżółkły. A buki...
A buki zaczęły płonąć.
Na ziemi rzeszowskiej, w Bieszczadach, ciągle jeszcze nie milkły strzały, a życie ludzkie bardzo często zależało od przypadku. W bratobójczej walce ginęli partyzanci wszystkich zwaśnionych stron, żołnierze KBW, milicjanci, funkcjonariusze UBP, członkowie PPR, jak i cisi, zwykli mieszkańcy tej ziemi, a nawet zwykłe panie sklepowe, które nie chciały dać na kredyt. Albo po prostu dać.
Dęby, te wielgaśne, dumne i święte drzewa, gromowładnym bogom przynależne. Ich poskręcane konary trzeszczą jak koła machiny oblężniczej. Zranione żelaznym ostrzem krwawią, barwiąc na fioletowo siekierę. Celne trafienie spadającym żołędziem w czubek głowy potrafi zamroczyć najlepszego nawet wojownika. Dęby dają schronienie, opał, mąkę i paskudną w smaku kawę.
W ich liściach lęgną się drobne zwierzaki i pomniejsze bóstwa.
Pamiętacie tego wiewióra z "Epoki Lodowcowej", który zrobi wszystko, żeby uratować żołędzia? Mam tak samo jak on.
Bizony nadal nie nadchodziły. Matatanka Wahanka od trzech księżyców żywił się głównie korzonkami, korą i rosołem ze starego mokasyna. Miał już dość takiej diety a jego wewnętrzny wkurw sięgnął szczytu szczepowego totemu, gdy ojciec kazał mu skosić trawę przed tipi.
"W dupę kojota i tomahawk w plecy" - pomyślał. "Pojawią się bizony, to wyżrą trawę i nie trzeba będzie kosić prerii. Po za tym czym ja mam to kosić?
Powoli staję się specem od realnych technikach przetrwania podczas spotkań z najstraszliwszym z żywiołów jakie możemy napotkać uprawiając tzw. surwajwal i buszkraft .
Z dziećmi.
Bo kto ci poda szklankę whiskey na starość?
Jasne, że nikt ci nie poda. A już na bank, nie będą to dzieci, które zgubią, albo stłuką flaszkę, a najprawdopodobniej - same wypiją.
Narzędzia mają swoje imiona. A imię to ważna rzecz - nazwanie czegoś wpływa na charakter i przeznaczenie nosiciela nazwy. Znajomość prawdziwego imienia daje władzę, więc w wielu kulturach tożsamość dziecka ukrywano przed postronnymi, co miało ochronić je przed Złym Złem. Z podobnego założenia wychodzą magowie, szamani i gwiazdy porno, używając pseudonimów. Bezpieczeństwo przede wszystkim - nawet papieże nazywają się inaczej, niż naprawdę się nazywają.
Jak to się ma do narzędzi?
Są narzędzia, których nazwa mówi wszystko o funkcji. Piła jest do piłowania, rębak do rąbania a grabie grabią. Są też utensylia, których nazwy po prostu fajnie brzmią: ośnik, szpadel, szulfa, sierp.
"The flesh is weak but the spirit is strong (Mięso jest słabe, ale za to spirytus jest mocny)"
Matthew 26:41
"Mógłbym całe życie spędzić w górach, ale polując, zawsze bym trzymał się tej jednej zasady. Jelenia trzeba powalić jednym strzałem. Gadam to w kółko, ale nikt mnie nie słucha. (...) Ok, teraz jesteś zdany na samego siebie."
"W głuchej puszczy, przed chatką leśnika, Drużyna diabołów stanęła zielona; A u wrót stoi brać bimbrownicza, Tam w izdebce Marian wszak kona. Odłożył łyżkę czarnymi palcyma, Nie umarł wszystek, choć go ni ma. Jeżeli nie lękasz się pieśni stłumionej, złowrogiej i głupiej, gdy serce masz mężne i jeśli pieśń kochasz swobodną - posłuchaj."
Urodził się w namiocie jako nieślubny syn obwoźnego handlarza bronią i zbiegłej z cygańskiego cyrku niedźwiedzicy.
Wychowały go pająki.
Jako niemowlę został obmyty przez piastunkę w wodach Mrówki, co uczyniło go odpornym na bimber, ciosy wrogów i izotopy metali ziem rzadkich.
"Wichura rzucił Ziutę na tapczan jak niedopałek..." - zamruczał sennie Marian, zręcznie wyrzucając w ciemność zabłąkaną pod śpiworem szyszkę, nie budząc się przy tym ani na sekundę. Zazdrościłem mu tej umiejętności, nabytej w niezliczonych leśnych melinach.
Mhhhm, pomyślałem milczącym mruknięciem Marylin z "Przystanku Alaska". Każdy badacz używa - świadomie czy też nie, kategorii i aparatu pojęciowego, które dyktuje mu formacja kulturowa, w której jest zanurzony. Marian wydawał się być właśnie zanurzony w budyniu stworzonego z przedwojennych powieści awanturniczych dla kucharek oraz enerdowskiego porno. Tego zanurzenia także mu trochę mu zazdrościłem.