wtorek, 2 grudnia 2014

Kiszone ogórki i LTI

„Sprache ist mehr als Blut“
Franz Rosenzweig

Wiktor Klemperer, ochrzczony w ewangelickim kościele syn rabina z niemieckiego Gorzowa Wielkopolskiego, popełnił w latach 1933-1945 wiekopomne i genialne dzieło - LTI (Lingua Tertii Imperii).  Język Trzeciej Rzeszy (nie, ten odcinek nie będzie znów o Żydach. Będzie o Niemcach i Wojnie. I o Ogórkach)

W hitlerowskich Niemczech, jak wiadomo, nie było za dużo roboty dla żydowskiego filologa klasycznego, więc facet dużo siedział w domu i czytał, co tylko dało się wtedy czytać. Rzeczy złe, głupie i straszne. Wszelkie gadzinówki i szmatławce. Analizował niemiecką propagandę wojenną i jej semantyczne manipulacje. Dokładnie opisał jak zmienia się język prasy (i język generalnie) w systemach opresyjnych i zbrodniczych. Jak neutralizuje się, oswaja i banalizuje zło. Jak opisuje się i tworzy przeciwnika. Bardzo niemieckie złe zło na co dzień przez 12 lat. Masakra. Mistrz miejskiego surwiwalu, który miał zajebiste szczęście, głównie dzięki pomocy bardzo dzielnej i kochającej, aryjskiej żony, ratującej mu tyłek od Gestapo jakieś milion razy dziennie (O! To prawie tak jak ja!).


Więc trochę z niepokojem (toutes proportions gardées) dziś obserwuję, jak zmienia się język aliantów i "koalicji antyterrorystycznej". Strasznie mnie martwi, że śmierć i rzeź ludności cywilnej nazywa się teraz po polsku niewinnie - "kolateral demydż". A trauma wojenna żołnierza, który taką rzeź widział, na którego oczach i rękach umierali jego przyjaciele, który doświadczył tych wszystkich urwanych głów, latających rąk, nóg, flaków i ciągłego życia w zagrożeniu -  to PTSD. Co? Pitiesdi to coś, co dla mnie brzmi jak sekretny składnik nowego proszku do prania, a nie rozbryzgane mózgi śniące się po nocach, kiedy spocony ze strachu walisz w gacie kolejną kupę. A taka bomba zakopana na poboczu, która czeka cierpliwie, żeby zabić ciebie i Twoich kumpli? Jaki kurwa "ajdik"? Zaimprowizowane urządzenie wybuchowe? Toż to wielka jebana bomba-pułapka, która zrobi z ciebie Kadłubka. Albo wielkiego Pan Kleksa na podsufitce Rosomaka. Mam naprawdę dużo współczucia i zrozumienia dla Wszystkich, Którym się Popierdoliło Na Wojnie. Nazywajmy więc rzeczy po imieniu.

Co to wszystko ma wspólnego z jedzeniem, a z ogórkami kiszonymi w szczególności? 

Zupełnie nic. Od jakiegoś czasu, robiąc ogórki kiszone, posuwam się do aktów małego sabotażu (Zemsta Montezumy). W losowo wybranych słojach umieszczam (perfidnie) papryczki habanero, które zamieniają dowolny przetwór w broń masowego rażenia. Taka jedna papryczka potrafi naprawdę sporo narozrabiać. PTSD, IED, NSDAP, RPG, NKWD i PZPN w jednym.

Jeśli chodzi o ogórki, to collateral damage mnie nie interesuje. Nie mam litości (wyjątkowo). Jak ktoś chce położyć swoje brudne łapska na moich ogórkach, to musi wiedzieć, że mu władza ludowa te łapska upierdoli. Przy samych łokciach. I będzie sobie musiał dupę tym łokciem podcierać do końca swojego nikczemnego życia!


(- Look John, we can't have you running around out there killing friendly civilians, - There are no friendly civilians!!!")

Ok, a teraz na poważnie, przepisowo i klasycznie. Mme Ćwierczakiewiczowa swoje ogórki robiła tak:

Przepis

"Trzy garnce wody, szklankę winnego octu, szklankę wódki francuskiej, półtora funta soli zagotować razem. Opłukane ogórki bez okrawania końców ułożyć w baryłkę, przekładając liśćmi wiśniowemi, winogronnemi, gdzieniegdzie dębowemi, tych ostatnich nie wiele bardzo, kawałkami chrzanu posypać, koprem i jeżeli kto lubi czosnku kilka ząbków na całą baryłkę. Z wierzchu pokryć grubą warstwą liści, aby ogórków nie było widać i otworem na szpunt zalać gotującym odwarem do pełna, zaraz zaszpuntować z lekka. Na drugi dzień otworzyć, dolać pełno pozostawionym sosem, gdyż zawsze opadnie, gdy ostygnie zaszpuntować i zalać pakiem. Postawione w dobrej, niewilgotnej piwnicy, do świeżych wiosennych dotrwają, smakując najwyborniej.". 

Ja do swoich ogórków (a zwłaszcza do Zemsty Montezumy, czyli tych z habanero), nie dodaję francuskiej wódy ani octu. Stosuję standardowy zestaw przypraw, tak zwany Krzyż Żelazny z liśćmi dębu, mieczami i diamentami (kurwa, znowu o Niemcach). Liście dębu dodają ogórom jędrności i fajnej cierpkości. Mnóstwo kopru, dużo chrzanu, pieprzu, gorczycy i obowiązkowo - papryczki (ale trochę mniej ostre niż habanero). Całość zalewam przegotowaną i osoloną wodą (dwie łyżki soli na litr wody). Jeżeli chcę, żeby ogóry się zrobiły szybciej, to odcinam im końcówki od jaśniejszej strony.

Skąd brać ogóry? Z targu.

Ogóry zazwyczaj kupowaliśmy wtedy, kiedy Dorotka dała znać, że to już czas i ogórki są git i akuratne. Jej rodzice mieli zajebiaszcze gospodarstwo w środku niczego, które zostało wywalone pod budowę autostrady (do Niemiec). Teraz Dorotka mieszka w Holandii, więc muszę robić nastawianie ogórów robić na czuja. A Kasia, która mieszka w Genui i robi równie zajebiaszcze pesto genovese, próbuje od lat zrobić ogórka kiszonego w warunkach śródziemnomorskich. I zawsze jej zaśmiardują, bo lokalne bakterie nie lubią ogórków. Co się stało z nasza klasą? Pyta Adam w Tel Awiwie (który też ma problemy z kiszonymi ogórkami).


Nastawiam ogóry w (niemieckich) słojach Wecka, które znaleźliśmy we wioskach wybuchniętych pod budowę tej autostrady (a do tego jeszcze z 5 kilo w dużym kamionkowym garnku, do bieżącej konsumpcji, żeby nie wyżerać weków). Umyte ogóry zarzucam ulubionymi przyprawami. Co kto lubi.

Nie zamykam słoików od razu. Odczekuję trzy dni aż ogórasy zmienią kolor, puszczą soki i uleje się górą. Wtedy zakładam uszczelki i sprężynki na maksa maksa i chowam do szafy.

Teraz tylko czekać. W przyszłym tygodniu nastawiam następne, bo sezon się kończy.


PS: Całkiem serio, dedykuję moje kochane ogórki mojemu native speakerowi ze studiów (chyba miał na imię John, oni wszyscy mają na imię John), weteranowi z Wietnamu, z którym głównie jaraliśmy dżojnty i słuchaliśmy Jefferson Airplane i Grateful Dead. I który uwielbiał ogórki.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz