niedziela, 23 marca 2014

Harissa "Kosiarz Stokrotek" i Mezzaluna Victorinoxa

Od ponad roku wśród wysokich rangą polityków Zachodu krążyły plotki, iż Związek Radziecki pracuje nad bronią ostateczną - Machiną Zagłady. Wywiad odkrył lokalizację owego ściśle tajnego projektu - na mglistym pustkowiu u podnóża gór na arktycznych wyspach Zarkowa. Co to była za broń i dlaczego wybrano tak odludne miejsce - nie wiedział nikt. 


Dr Strangelove, czyli jak przestałem się bać i pokochałem bombę



Trwa wojna w Wietnamie. Północnoamerykańskie lotnictwo do wypalania na ziemi wielkich placków pod lądowiska dla śmigłowców używa ogromnych bomb BLU-82 o mrocznej nazwie "Daisy Cutter". Fala uderzeniowa i temperatura po użyciu takiej Kosiarki Stokrotek wyrywa i wypala dżunglę w promieniu 300 metrów w pizdu (nie tylko stokrotki). Efektem końcowym jest gotowy i elegancki, choć lekko dymiący nowością, plac parkingowy jak pod McDonaldem. Prawda, że zjawiskowa sprawa?

Pomyślałem sobie kiedyś, że "Daisy Cutter" to dobra nazwa na ostrą pastę masowego rażenia paszczy. Pasty, która po użyciu potrafi przeczyścić jamę ustną oraz układ pokarmowy Twój i partnerki, udrożnić kanalizację, wypalić trawę wokół szamba tak, że na toksycznym ugorze nawet pokrzywa nie urośnie przez najbliższe 2 lata.

Ma siać spustoszenie. Pierdolnięcie ma być potężne, ale konwencjonalne. Bez nuklearnej Zony, choroby popromiennej i psów-mutantów. Jak splunę tym na trawnik to nieba nie przeszywają błyskawice, dookoła nie wyrastają grzyby, które tworząc czarci krąg przyzywają potem różne plugastwa z równoległych wymiarów. Ma być bez niepotrzebnych udziwnień. My jesteśmy normalni (prawie).

Czyli trzeba zrobić podostrzoną wersję tunezyjskiej harissy. Prosta sprawa.

Ingrediencje banalne: kilkanaście ususzonych papryczek, oliwa, woda, sól (dużo), sok z połówki cytryny.

Ponieważ na przednówku ciężko u mnie ze świeżymi papryczkami, postanowiłem tę wersję harissy zrobić z ususzonych pozostałości z zeszłego sezonu. Zostało mi kilka piri-piri, trochę cayenne i jedno piekielne habanero oraz cała masa słabych polskich cyklonów, które co prawda banalnie łatwo się uprawia, ale mają grubą i niespecjalnie smaczną skórkę, więc zazwyczaj zostają mi jako ostatnie niezjedzone sztuki z hodowli. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi czego się nie ma.

Niektóre papryczki atakują tylko usta i koniuszek języka, inne wypalają dno paszczy i gardło. Są takie, które działają od razu, jak akumulator na genitaliach, a są takie, które maja opóźniony zapłon i niszczą siłę żywą przeciwnika dopiero po kilku sekundach. Taka mieszanka gatunków ma więc przewagę nad monokulturą - nie jest płaska i jednowymiarowa, a pokrywa całe spektrum doznań. Zarówno w miejscach gdzie mamy kubeczki smakowe jak i w miejscach, gdzie nawet nie spodziewaliśmy się, że smak można odczuwać (za odczuwanie ostrości odpowiedzialne są receptory bólu, a nie smaku). 

Przypomniałem sobie, że kiedyś kumpel przywiózł z Północnej Afryki magiczny proszek, który po namoczeniu i rozbełtaniu z oliwą miał się zamieniać w prawdziwą tunezyjską harissę. Zapamiętałem to namaczanie, bo sproszkowana papryka po wymieszaniu z oliwą zamienia się w grudkowate i dziwne błoto i można z niej stawiać potem babki w piaskownicy. A jak już papryczki oddadzą swoją dobroć oliwie (kapsaicyna rozpuszcza się w tłuszczach), to zamieniają się w gówno warty i podobnie smakujący proszek.

Plan był więc prosty. Papryczki siekam na płatki, rozcieram w moździerzu na proszek, dowalam mnóstwo soku z cytryny, soli i trochę wody, a po roztarciu napuchniętego na cytrynowo-słoną papkę chilli - rozrabiam to z oliwą do interesującego mnie stanu skupienia. Oliwa oczywiście wcześniej została nasiąknięta jakimiś kupnymi, ale piekielnymi indyjskimi paprykensami. 

Z rozcieraniem chilli w moździerzu jest jak z turlaniem się nago na wacie szklanej czy innej wełnie mineralnej (nigdy nie pamiętam które jest które). Jakby się człowiek nie starał uważać - wszędzie później toto powłazi i szczypie w paszczę i wszędzie indziej też. Bardzo szczypie i trudno się tego szczypania pozbyć. Postanowiłem się więc odpowiednio zabezpieczyć przed gazami bojowymi i odłamkami, którymi mógłbym paskudnie i zdradziecko oberwać. Ubrałem się paprykoodpornie, co widać za załączonym obrazku. Czemu tak głupio? Moja córka znalazła ostatnio na podłodze pracowni małą papryczkę i bawiła się nią kilkadziesiąt sekund. Uspokajanie jej trwało trochę dłużej - pół mydła i 45 minut wrzasków. Dlatego operację ucierania Kosiarza Stokrotek postanowiłem przeprowadzić na zewnątrz i w pełnym opancerzeniu, żeby nawet odrobiny nie przytargać na sobie do domu, gdzie są nieletni cywile.

Plan był dobry i szatkowanie papryczek poszło dość szybko. Gorzej z ucieraniem na proszek. Strasznie to długo trwa, a collateral damage pomimo zastosowanych zabezpieczeń jest nieproporcjonalny do osiąganych efektów. Pod koniec roboty przeniosłem się więc do piwnicy i przyśpieszyłem proces robotem kuchennym. Pięć minut i masa gotowa. Uznałem też, że prawdziwa harissa musi być piekielnie słona, więc dla efektu dodałem dwie fiolki soli fizjologicznej z samochodowej apteczki. Teraz tylko zapakować w słoiczek i gotowe. Resztki upchałem w strzykawki, bo jak na złość nie mogłem znaleźć odpowiednich słoików. A strzykawki dodają mojej harissie groźnego looku broni biologicznej.

W sumie to mogłem po prostu wszystkie składniki wrzucić do miksera albo moździerza kulowego i zmiksować na raz, nie bawiąc się w pierdoły. Następnym razem pewnie tak zrobię. Ale teraz chciałem się po prostu pobawić i użyć tradycyjnych narzędzi - wielkiego granitowego moździerza (który uwielbiam) i zjawiskowej mezzaluny Victorinoxa. I nie byłbym sobą, jakbym nie pomarudził trochę o nożach.

Mezzaluna

Mezzaluna, czyli półksięzyc, to włoski nóż do siekania ziół. Niektóre jednoręczne wersje jako żywo przypominają Fish River czy Bristol Bay Ulu. Moja to akurat Victorinox, znaleziony przez przyjaciół na jakimś szwajcarskim pchlim targu. Najsampierw trzeba było go naostrzyć, bo trafił do mnie tępy jak nieszczęście. Bardzo fajny z niego zmrol! Polecam hodowcom marihuaniny, wielbicielom bazylii i oregano, starym babom co muszą sobie parzyć ziółka na wzdęcią i wszystkim tym innym co lubią się bawić w zielone.

Jak go dokładniej pooglądałem, to koło standardowego kuchennego logo Victorinoxa zauważyłem "crossbow logo" (brzmi dumnie), takie jak na niektórych składanych Vickach (tych z napisem "Officier Suisse" na głównym ostrzu). Co to jest? Stempel Waffenamtu?

Okazało się, że kusza to szwajcarski znak jakości przyznawany tylko najlepszym producentom. Taki odpowiednik znaku "Teraz Polska". Wywodzi się oczywiście od kuszy 

Wilhelma Tella i tradycyjnych helweckich sygnatur armijnych. W świecie nożowym używać jej mogą tylko Victorinox i Wenger (czyli obecnie jedna firma), poza branżą - kilka firm na krzyż.

Wenger stemplował tak wszystkie swoje noże, ale Victorinox od lat rezygnuje stopniowo z umieszczania jej na ostrzach, a od 2005 roku - kusza pojawia się już tylko na kilku modelach (głównie dla wojska). Jak twierdzą wyznawcy szwajcarskiego noża z Secret Order of SAK, firma porzuciła ponadsiedemdziesięcioletnią tradycję co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze - na rynku amerykańskim przyjęło się nazywać to logo "parasolką" i choć większość produkcji Victorinoxa trafia do USA, to dumni Helweci już nie mogli ścierpieć głupich pytań "co oznacza ta parasolka?".

Po drugie - warunki przyznawania logo były tak surowe, że niewiele produktów uzyskało do niego prawa. Z czasem znak kompletnie przestał być rozpoznawalny poza Szwajcarią.

..i kojarzy się już tylko z tą nieszczęsną parasolką.



1 komentarz:

  1. Drugi, po Victorinoksie, rozwleczony zbytnio tekst. Tu dotarłem do 2/3 i dalej mi się nie chce. Nawet Barlowa zjadłem w całości. A jedynej swojej w życiu papryczki habanero NIE.
    Kupiłem tackę w przecenie Kauflanda, było tam z 5 czy 6 papryczek. Jak spróbowaliśmy w domu jedną to resztę postanowiliśmy zamrozić, bo do czasu ostatecznej konsumpcji dawno by się zepsuły. Do tejże nie doszło, bo po kilku KAWAŁKACH jednej habanero dostałem zwyczajnego zatrucia, jak od nieświeżego jedzenia, gdy organizm tylnym końcem i skurczami z przodu próbuje pozbyć się wszystkiego co mu zagraża i go rani. Mrożone habanero spuściłem w kiblu, tam, gdzie jego miejsce. A muszę przyznać, że przeżarłem w życiu już mnóstwo ostrego i oczywiście tutaj jak zwykle bywa najlepszy złoty środek. Skrajne doznania są dobre dla młodych i niedoświadczonych, z wiekiem przychodzi rozwaga i delektowanie się, a nie dopieprzanie sobie na każdym polu ;)

    OdpowiedzUsuń