piątek, 28 marca 2014

Czajnik Polski vs Czajnik Niemiecki (i Kawa Specnazu)

W czajniku warzy morderczy napój: mieszankę kawy z koniakiem. Wypijesz, i przez dobę oka nie zmrużysz. Trochę wody, pół puszki kawy rozpuszczalnej, solidna porcja koniaku - i na ogień. Ten barbarzyński wywar musi się długo gotować. Wystarczy kilka łyków, i skaczesz jak młode koźlę. Przyjemny aromat łaskocze powonienie. 
- A skąd czajnik? 
 - Jak by tu powiedzieć. Leżał na drodze. Pomyśleliśmy, że niepotrzebnie się marnuje. 

- Wiktor Suworow, Akwarium


Czajniczek w kuchni outdoorowej to sprawa dyskusyjna. Kłótnie na ten temat są bardzo zjawiskowe: ludzie przez internety obrzucają się gównem, wyzywają od niedouczonych Hitlerów i wymieniają między sobą groźby karalne na bezpieczną odległość. A prawda leży tam gdzie zwykle - czyli po mojej stronie. :)

Wszystko pewnie zależy od tego co robisz. Jeśli zdobywasz właśnie Gaszerbrum II zimą, polujesz na jednookich Talibów w jaskiniach albo wybrałeś się z psem na grzyby, to po jaką cholerę ci czajniczek? Ale jeśli kiblujesz wesoło w miejscu, łowisz ryby, płyniesz kajakiem, jedziesz na wakacje autem i nikt do ciebie nie strzela - to czajniczek jest bardzo okej. To po prostu cholernie przydatny sprzęt. Choć rzeczywiście czasem potrzeba znaleźć jakiegoś Szerpę do noszenia za tobą czajnika na szlaku.

Na wyposażeniu kuchni polowej Wojska Polskiego jest (był?) emaliowany na zielono czajniczek. Zjawiskowa konstrukcja o nazwie kodowej 578 T - coś co hipsterzy nazywają dziś "ikoną polskiego dizajnu". Produkowany prawdopodobnie od 1907 roku w niezmienionej formie. Jego pierwsze zdjęcia można znaleźć w katalogu Akcyjnego Towarzystwa Tłoczonych i Emaliowanych Wyrobów „Westen” w Olkuszu. Fotografia prawie identycznego czajniczka (czerwony w grochy) jest na stronie internetowej Olkuskiej Fabryki Naczyń Emaliowanych „Emalia”, spadkobiercy Towarzystwa. Na Allegro można go kupić za grosze (Nie podkupować mi! Zbieram!).

W takim wysokim czajniczku z przykrywką woda gotuje się błyskawicznie, nawet jeśli postawimy go obok ognia, a nie na środku ogniska. Syfy nie lecą nam do środka. Łatwo się z niego nalewa. Waży niewiele. Stoi sobie koło ogniska i mam dzięki niemu dostęp do wrzątku praktycznie nonstop. Jest genialny. No i mogę w nim sobie zrobić kawę.

Smakoszem kawy nie jestem i nigdy nie raczej nie będę. Ale potrafię ją docenić i odróżnić od gówna. 

W zacytowanym powyżej kawowym przepisie Suworowa zawsze nie pasowało mi kilka rzeczy. Kawę rozpuszczalną, ten ropopochodny granulat, zwaną też destruktem asfaltowym do utwardzania powierzchni boisk - jeszcze jestem jakoś tam w stanie zrozumieć. Ale kto podgrzewa koniak? Przecież jak go zagotujemy, to wyparuje cały alkohol. A gdzie cukier, który daje potężnego kopa energetycznego? Kompletnie bez sensu! Jak można tak robić kawę?

Ja bym to zrobił inaczej - wybulgotał po turecku zwykłą mieloną kawę w czajniczku z dużą ilością cukru, a dopiero potem dowalił koniak (ale też niekoniecznie). Wtedy ma to jakiś sens. No ale ja nie jestem ze Specnazu, więc się nie znam. Na latających nożach i zabójczych saperkach też nie. 

Kawę piję za to litrami. Jem w sumie niewiele, a procesy życiowe podtrzymuję kawą i papierosami. Rano nastawiam półtoralitrowy perkolator i wypijam dwa, trzy kubki przed śniadaniem. Tak, wiem, że to niezdrowe. Tak, wiem, że pewnie będę miał wrzody i parę innych chorób cywilizacyjnych też. Ale w sumie robię też kilka innych niezdrowych rzeczy, więc dużo to nie zmieni. 

Umówmy się, dobra kawa smakuje w każdym miejscu, nawet syfiastym. Ale najlepiej smakuje w miłych okolicznościach przyrody. I najlepiej rano. A ponieważ nie mam już 16 lat - jestem zazwyczaj strasznie marudny i zdrętwiały od spania na zimnych szyszkach czy innych mokrych korzeniach. Prawie nic tak nie budzi i nie podnosi morale jak kubek dobrej kawy. 

Pustynia Negew do miłych miejsc nie należy i przyrodniczo też dość uboga jest, ale podczas jednego z wyjazdów miałem tam okazję walić po znajomości kawę w beduińskiej wiosce. A Beduini w dzisiejszych czasach są świetni w robieniu trzech rzeczy: piekielnego syfu w miejscu w którym akurat są (bo ciężko mówić o osadnictwie i porządnictwie nomadów), pustynnego zwiadu i tropienia (totalny i fremeński skill ostateczny) oraz z robienia kurewsko mocnej i słodkiej kawy (która stawia na nogi wszystkie wielbłądy w promieniu kilometra). Kurnia, to prawie tak jak jak ja! (poza tym zwiadem oczywiście) 

Beduińską kawę zaczyna się robić od zmielenia ziaren. Można oczywiście mieć kawę w proszku, ale przechowywana w takiej postaci szybko wietrzeje i traci dużo dobroci. Poza tym - ubijanie ziaren kawy wielką kopyścią robi fajny hałas na dzielnicy i sprawia, że wszystkie inne Beduiny wiedzą, że we wiosce obcy. Podobno po stylu, rytmie i częstotliwości ubijania można rozpoznać u kogo goście siedzą oraz czy można do niego wpaść i poplotkować. Bo takie pogaduchy przy kawie to dla nomadów cenne źródło wymiany informacji. Ubijać trzeba długo, bo rozwalić ziarna na drobny proszek wcale nie jest tak łatwo.

Potem taka kawa równie długo sobie bulgocze w czajniczku razem z cukrem. Nalewamy w małe kubeczki, uważając, żeby nie nalać fusów. Ma być piekielnie słodka i parzyć w usta. Taką lubię chyba najbardziej. Bardziej niż z karmelowe frapuccino ze Starbunia czy ze espresso ze stuletniego włoskiego ekspresu ciśnieniowego.

A propos ciśnienia. Petromax, jak wiadomo, robi genialne ciśnieniowe lampy naftowe. Piękne, piekielnie jasne i mocne a przy tym niestety cholernie drogie. Niedawno wypuścili na rynek czajniczek-perkolator. Pierwszy od 1866 roku produkt Petromaxa, który mi się podoba i nie jest lampą naftową. Chłopaki się rozwijają, aż się boję, że niedługo odkryją elekryczność. I kto będzie wtedy robić taki fajny sprzęt?

Czajniczki dostałem w drodze wymiany za perkal i paciorki. Jeden biały, jeden czarny. Normalne, zwykłe emaliowane czajniczki o pojemności 1,5 litra, ale w środku siedzi aparatura do robienia kawy. Taka jak w czajniczkowych ekspresach do robienia mokki, ale bez hermetyczych uszczelnień - wszystko działa tu na ciśnienie i grawitację. Zmieloną kawę wsypujemy do zamykanej puszki z dziurkami, która wisi sobie nad lustrem bulgoczącej wody. Para dostarczana jest do kawy przez idąca pośrodku rurkę. Potem spływa przez dziurki na dół, gdzie znów jest zasysana. I tak w kółko. Kawę robi się dość szybko - 10 do 12 minut bulgotania.

Aparaturę można wyjąć i wtedy mamy najzwyklejszy na świecie czajnik, w którym można zagotować wodę na zupkę chińską, albo podlać kwiatki i inne paprotki.

Ostatnio przypomniałem sobie starą przedszkolną metodę na najprostszy piec ziemny. Znaną jeszcze z piaskownicy tzw. Przekopkę. Kopiemy w ziemi dwie dziury, jedną pionową, a drugą poziomą i łączymy je ze sobą. W pionowej dziurze rozpalamy ogień. Dolna służy nam za nadmuch, podajnik i popielnik w jednym. Kiedy już rozpalimy  ogień i mamy fajny żar - na wierzch kładziemy kilka nieco grubszych, trudnopalnych, najlepiej zielonych gałęzi i fru - mamy gotową kuchenkę. Nawet jeśli gałęzie się nam przepalą, to czajniczek można wepchnąć do środka dziury z żarem - temperatura długo się jeszcze będzie utrzymywać i pozwoli na dokładne wybulgotanie kawy. Można oczywiście wymieniać gałęzie, lub zbudować rusztowanie z czegoś niepalnego - ale zazwyczaj mi się nie chce.


Czajniczek ma jedną niefajną właściwość - rozgrzewa się cały, rączka też. Gołą dłonią lepiej jej nie łapać, ale wystarczają najprostsze rękawice. Ponieważ używam na codzień plasticzano-polarowych rękawiczek i nie mieć chcę kolejnych dziur i bąbli na łapach (oraz śladów plastiku na czajniczku) - do wyciągania czajniczka z ognia używam czapki. Takiej zwykłej wełnianej inkaskiej czapki we wzorki, w jakiej Donald Tusk narobił sobie wioski w Peru. Uważam, że indiańskie czapki są zajebiste i mam kilka różnych sztuk.

Po pierwsze - są megaciepłe i oddychają (trochę). Żeby je uwodoodpornić wystarczy założyć na czapkę kaptur. A, że wszystkie moje kurtki i bluzy maja kaptury, taki zestaw pozwala na bezproblemowe poruszanie się od +10 do -20 stopni, w deszczu i w śniegu też. Przy dużym wysiłku można się w nich co prawda nieźle spocić, ale ja staram się unikać jakiegokolwiek niepotrzebnego wysiłku. ;)

Po drugie - człowiek nie wygląda w nich jak spadochroniarz z porannego zrzutu i odtaktyczniają troszeczkę mój wizerunek. Uważam, że człowiek w pełnym leśnym/bojowym/wyprawowym rynsztunku wygląda w mieście conajmniej jak idiota. A ponieważ niestety muszę czasem bywać wśród ludzi - staram się nie straszyć babć w metrze zbyt mocno. Wełniana czapeczka od razu sprawia, że nóż u pasa nie wygląda tak groźnie i ludzie traktują mnie (poniekąd słusznie) jak niegroźnego wariata, a nie jak psychopatę. Ułatwia to parę spraw, kurczę.  

Po trzecie i najważniejsze - można taką czapeczką wyciągać (i wkładać) do ogniska różne gorące rzeczy, Można przekładać rozżarzone polana. Robi po prostu za dużą rękawice kuchenną. I nie przypala się, w przeciwieństwie do rewelacyjnych, ale strasznie nieodpornych na wysokie temperatury buffów, windstopperów i polarów. 

My tu gadu-gadu o czapeczkach, a w międzyczasie kawa się zrobiła. Od momentu rozpoczęcia kopania dołka, do rozlania jej w kubeczki minęło około 20-25 minut. W sumie niezły czas, biorąc pod uwagę, że samo mielenie kawy jest dość czasochłonne. I tu wyłazi fajna właściwość Petromaxa - jest duży, więc kawy też mamy dużo. Spokojnie można zrobić dla 6-8 osób. Z gotowaniem kawy w menażkach i małych czajniczkach jest zawsze ten kłopot, że trzeba ją robić na kilka rzutów. A tak - mam gotowy zestaw na cały poranek.

Oczywiście można się nie bawić w takie pierdoły. I nosić ze sobą małe jednorazowe saszetki "3 w 1", jak te, które dokładane są do MRE. Kurczę, nie wiem jak wy, ale ja zużywam zawsze 2-3 sztuki tych jednorazówek jednoczesnie, nawet jeśli mają napisane "strong". Wcale nie są kurwa strong i wcale, ale to w wcale nie są smaczne.

Można też przesypywać mieloną kawę w jednorazowe filtry do ekspresów przelewowych i zawiązywać je w zgrabne paczuszki. Potem wrzucasz taką paczuszkę do wrzątku i nasiąkasz. Całkiem niezła sprawa, jeśli nie ma się za dużo czasu i ograniczony bagaż.

Ale ja lubię poświęcić trochę czasu i posiedzieć nad dzbankiem z kawą w fajnych miejscach i z fajnymi ludźmi. Ostatecznie, może być nawet bez dodatku koniaku. 

Ale czajniczek musi być!

4 komentarze:

  1. Podobnie jak Ty jestem zwolennikiem dobrej kawy. Zaznaczam , kawy, a nie jakiegoś tam rozpuszczalnego bulionu. Na co dzień pijam kawę z ekspresu ciśnieniowego, jednak na wyjazdach nie ma takich luksusów.
    Zwykle ratuję się kawiarką ciśnieniową - skręcaną z uszczelkami itd.
    Jej zasadniczym minusem jest mała pojemność, co przy większej gromadzie lub pragnieniu jest upierdliwe.
    Wydaje się, że Perkomax jest lepszym rozwiązaniem, jednak przed zakupem [ dość droga zabawka] wstrzymuje mnie kilka rzeczy na które nie znalazłem odpowiedzi.
    Mam nadzieje, że rozwiejesz moje wątpliwości.
    Czy kawa z tego czajniczka smakuje jak z kawiarki ciśnieniowej, czy raczej jak z ekspresy przelewowego?
    Czy fenomen tego czajniczka polega jedynie na zatrzymaniu fusów, czy faktycznie kawa z niego jest lepsza, niż zwykła czarna parzona?

    Pozdrawiam
    Qba

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć Wyszu.

    Mam pytanie co do perkolatora - czy kawa z tego urządzenia wychodzi Ci za każdym razem? Kawę mielisz sam, czy kupujesz jakieś zwykłe sklepowce?
    Kupiłem go sobie, próbowałem kilka razy zrobić kawę. Za każdym razem wyszła woda o lekko brązowym zabarwieniu, z żadnej strony nie przypominała kawy. Robione zgodnie z instrukcją z opakowania. Co może być nie tak?
    Pozdrawiam, Kamil.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Podobno kawa z takiego czajnika smakuje całkowicie inaczej niż z innych czajników. Jednak ja jestem zdania, ze nie każdy z nas będzie miał okazję skorzystać z takiego czajnika. U mnie w domu preferujemy używanie czajnika elektrycznego https://duka.com/pl/agd/czajniki-elektryczne który jest zresztą bardzo dobrym rozwiązaniem.

    OdpowiedzUsuń