środa, 19 marca 2014

Barlow i ślimaki

 "Mary podarowała mu nowiutki scyzoryk marki Barlow, wartości dwunastu i pół centa. Dreszcz radości obleciał Tomka i wstrząsnął nim do głębi. Co prawda, nic tym scyzorykiem nie można było przekroić, ale przecież był to „oryginalny" Barlow, a to znaczyło niesłychanie dużo. Na jakiej podstawie chłopcy z Zachodu twierdzili, że bywają falsyfikaty, i to znacznie gorsze od oryginalnej broni marki Barlow, doprawdy jest i chyba na zawsze pozostanie tajemnicą. Tomek zdążył naciąć nim kredens i już się zabierał do komody, kiedy polecono mu ubrać się do szkółki niedzielnej."

- Mark Twain

Czym się je barlowa? Termin "Barlow" w nożowym półswiatku ma conajmniej dwa znaczenia. Pierwsze, to rodzaj i wzór noża kieszonkowego - takiego dziadkowego kozika.  Drugie - to amerykańska firma Barlow produkująca do dziś noże, breloczki, otwieracze i inne dupersztangle. Taki klasyczny i z tradycjami barlow, to scyzoryk, który ma jedno lub czasem dwa ostrza, potężny i nieproporcjonalny metalowy bolster tudzież długą, wygodną, zwężającą się ku klindze rękojeść. Kościaną albo porożowatą. Niepozorne coś do strugania patyczanych instrumentów dętych. 

Pierwsze sztuki były robione w angielskim zagłębiu nożowniczym w Sheffield (jak wiekszość legend Dzikiego Zachodu zresztą) na początku XVII wieku. Po jakimś czasie barlowy produkowano już w conajmniej kilku warsztatach Nowego Świata i stały się częścią amerykańskiej, nieco naciąganej, legendy. Jerzy Waszyngton też miał swojego ulubionego barlowa (podobno), a Mark Twain wsadził w łapy barlowa Tomkowi Sawyerowi i Huckeberry Finnowi.

Idea noża bardzo prosta - to miał być nóż zwykły, wytrzymały i za bardzo przystepną cenę. Nie bójmy sie tego powiedzieć - tania składana blaszka. Z równie taniej, wysokowęglowej stali, z tanich materiałów na okładzinach. I tak z grubsza i nieco tylko obrobiony. Do tego ten duży, charakterystycznie gruby bolster.

Taki jest też mój nóż, daleki kuzyn pierwszych barlowów - rdzewieje, nie ma blokady. Zrobiony jest ze stali lekko zalatującej łajnem. Do wytworów z legendarnych krasnoludzkich kuźni mu daleko. Powstał w warsztatach, które nie maja nic wspólnego z kriogenicznymi eksperymentami ufoludów-efemerydów, tajnych agentów i wojowników ninja spod ciemnej, czy jasnej gwiazdy. Ale ma zaletę - naostrzyć do stanu użytkowo-roboczego da się go na szklance po piwie albo krawędzi szyby samochodowej. I to dość szybko. Prawie zwykły scyzoryk.

Cięzko namierzyć i prześledzić prawdziwe pochodzenie kształtu i wyglądu noża. Co najmniej cztery amerykańskie rodziny przyznają się do wynalezienia zmrola. Prawdopodobnie pierwszy tego typu scyzoryk został zrobiony przez niejakiego Obadiaha Barlowa z Sheffield w okolicach roku 1670. Jego wnuk, John Barlow, przejął interes w 1747 i tak naprawdę to dopiero on rozpocżął eksport noży do Ameryki na masową skalę. Inne źródła podają, że pierwszego barlowa wymyślił Luke Furnace ze Stannington, które w XVIII wieku było małą osadą na przedmieściach Sheffield. 

John Russel był prawdopodobnie pierwszym Amerykaninem, który zaczął bezczelnie go podrabiać.  The John Russell Company, obecnie Russell Harrington Cutlery Company rozpocząła produkcję barlowów w swojej fabryce w Greenfield, Massachusetts w 1785 roku. Noże produkowane przez tę fabrykę nazywano Russell Barlow, a różniły się tym, że zamiast napisu BARLOW na bolsterze, miały puncę Russela - literę R przekreśloną strzałą. Dziś te Russele są praktycznie nie do zdobycia i, jak łatwo się domyślić, piekielnie drogie.

A teraz, w XXI wieku, z niewiadomych mi przyczyn Barowy robią w Niemczech. W Solingen, które swoje tradycje nożownicze datuje na czasy, gdy w Sheffield chłopaki jeszce...oj, zebym się nie rozpedził. Basta. Ale podróż tego noża robi na mnie wrażenie.

To chyba najbardziej scyzorykowaty z moich noży. Dla mnie - nawet trochę bardziej scyzorykowaty niż produkty obu szwajcarskich kolosów z czerwonymi okładzinami, może bardziej niż francuskie noże pasterskie, radzieckie bazarowce, gerlachowskie koziki ogrodnicze, a nawet westernowe Case'y. Pomimo tego, że replika i to niemiecka. Barlow Knife . Umówmy się - dolne stany klasy średniej. Ale jaka nieziemska frajda, Prawie jak dziadkowy kozik, ale o tym za chwilę. 

Lubię zjadać ślimaki, Moja Pierwsza Żona protestuje za każdym razem, kiedy zaczynam "przesrywać" winniczki i łazić koło nich z nożem. Że to niby niehumanitarne. A jak się mam zachowywać w stosunku do najsympatyczniejszego nawet ślimaka? Gastropodaitarnie? Nałapałem w ciągu pół godziny chyba z 40 sztuk. Takich wielkich tłustych i ruchawych. A, że ślimoki warto przesrać minimum 24h przed zjedzeniem, to wpadłem. Nic nie wyszło z obiecanego, popisowego kociołka bojowego z duszonym winniczkiem. Bo kobiety stanęły murem po stronie obślizgłych jednonogich i skończyło się na sesji fotograficznej z udziałem barlowowskiego scyzoryka. Piczku materi.

Więc zamiast o ślimakach, musiałem napisać o scyzoryku.

Wbrew pozorom słowo scyzoryk nie oznacza noża składanago czy kieszonkowego. Przynajmniej nie od razu oznaczało. Scyzoryk sięga dość daleko w historię ludzkości, narzędzi i języka. Etymologia małego "scyzoryka" wywodzi się od łacińskiego cisoria (l.p. cisorium), co najprościej tłumaczyć jako "przedmioty tnące". Fajnie, że ta druga w kolejności najważniejsza rzecz w spodniach mężczyzny oznacza u nas nadal to samo, co u rzymskiego legionisty - nóż. Bo, o ile się nie mylę (poprawcie mnie) na przykład u takich Francuzów romańskie (jakby nie patrzeć) słówko wyewoluowało do form cisoires i ciseaux (z liczbą pojedynczą cisel), a u anglosasów pojawiło się jako scissors i chisel. I oznacza/oznaczało nożyczki albo dłuto - a nie scyzoryk. I kto tu jest barbarzyńcą?

Tu warto przy okazji wspomnieć, że wg. mistrza Kopalińskiego "sztylet" i "styl" maja ten sam źródłosłów - rzymski stylus, czyli zaostrzony patyk do pisania. Który to patyk (lub czasem kawał metalu), przy co bardziej burzliwych dyskusjach służył do zadawania mniej lub bardziej letalnych ran kłutych adrewsarzom i interlokutorom. W złotych czasach imperium zwiazek frazeologiczny "mieć ostre pióro" traktowano po prostu bardzo dosłownie. 

Parę lat temu z niejaką Zieloną Wróżka pętalismy się zielono po Krakowie (a raczej to ja się pętałem, Zielona była u siebie) i gdzieś podczas rozmowy o dupie Maryni wyszło nam, że pierwszy prawdziwy nóż każde z nas dostało od Dziadka. Nie wiem, jak Wy, ale ja tą dziką chcicę na piękne noże odziedziczyłem własnie po Dziadku. Pomimo broni palnej i amunicji mieszkającej się w dziadkowym domu  - najbardziej kręciły mnie jego noże. Gdy Dziadek Maciek wychodził do lasu, to ja - gówniarz - przypinałem jakąś fajną klingę do paska i łaziłem tam i z powrotem. Jeden z tych noży mam do dzisiaj i nie oddam go za żadne skarby. Własnie scyzoryk. Gerlach z okładzinami z porożą, dobry rocznik '76.

Co prawda Barlow, który jest powodem i podmiotem niniejszego tekstu nie kosztuje już dwunastu i pół centa jak u Marka Twaina, a autor do szkółki niedzielnej raczej nie chadza. Ale pomimo, że - faktycznie - niewiele da się tym scyzorykiem przekroić, to dreszcz radości, który takie szczeniackie noże wywołują u mojego wewnętrznego gówniarza (którym byłem, jestem i będę)  - pozostaje. 

Nawet jeśli nie jest to oryginalny Barlow, warty dziś więcej niż moja nerka (w bardzo dobrym stanie nerka), tylko, jakby to stwierdzili "chłopcy z Zachodu" - falsyfikat.

I co z tego? Frajda z odkrycia w sobie niewyczerpanych dotąd pokładów Winnetou i Old Shatterhanda, Tomków, Dzieci Kapitana Granta, Mikołajka, Timura i jewo komandy, które później urosły i dorosły do Hemingwaya, Kapuścińskiego i Levi-Straussa, ta frajda jest kosmiczna. Może jestem pojebany, ale są takie noże, które sprawiają, że czuję się jak dzieciak.

A za co ja kocham noże? Właśnie za to.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz