piątek, 20 czerwca 2014

Brzemię krasnoludzkiego płaszcza


"Pora podwieczorku minęła, deszcz lał bez przerwy od rana, krople kapały mu z kaptura na nos, płaszcz przemókł na wylot, a zmęczony kuc potykał się na kamieniach. Towarzyszom w złych humorach nie chciało się pogawędek."

"Nadchodzących było sześciu. Odziani byli w krótkie, mieniące się niezliczonymi odcieniami szarości i brązu płaszcze z kapturami, noszone zwykle przez krasnoludy w czasie słoty. Płaszcze takie (...) miały zaletę absolutnej wodoodporności, uzyskiwaną w drodze kilkunastoletniej impregnacji dziegciem, kurzem z gościńców i resztkami tłustej strawy. Praktyczna ta przyodziewa przechodziła z ojca na najstarszego syna, toteż dysponowały nią z reguły wyłącznie dojrzałe krasnoludy." 


Pogoda potrafi być wredną suką. I potrafi czasem człowieka upodlić śnieżycą w połowie czerwca na Śnieżce - choć przed chwilą było prawie 30 stopni w cieniu. A potem dowalić ścianą deszczu. A potem znów skwarem.  To, że pogoda w górach się potrafi zmienić tak szybko, że nie nadążam z mówieniem "cześć" tłumom zbiegającym w popłochu na dół jest tak oczywiste, że aż głupio o tym pisać. Niby o tym wiem i o tym pamiętam, ale zawsze mnie to cholera zaskakuje jak zmrok na pustyni. Dlatego dobrze jest mieć w plecaku starą, dobrą pałatkę.

Tak, wiem, że świat idzie do przodu, a pałatka to konstrukcja mocno starożytna. To ciężka, niewygodna i przemakająca szmata wywodząca się wprost od krasnoludzkich płaszczy bojowych. Pokolenia wartowników przeklinały ten idiotyczny płaszcz moknąc w deszczu.

A ja ją lubię. Jak byłem mały to strasznie imponowali mi groźni wartownicy przed Sztabem Generalnym. A dziewczyny w pałatkach zawsze wyglądały i zawsze będą wyglądać oszałamiająco i zjawiskowo. Pałatka ma swój ciężar gatunkowy. I jest dla mnie wielce przydatnym i wszechstronnym kawałkiem materiału do wszystkiego. 

Nie wszystko musi być ultra-light i ultra-fast. Skoro już odchudziłem wyposażenie o jakieś trzy tony, mam tytanowy mikrokubeczek i łyżko-widelec, kuchenkę wielkości paczki zapałek, nicnieważący plecak i buty lżejsze od skarpetek - to stać mnie na luksus dowalenia sobie na garba brezentowej płachty o rozmiarach namiotu cyrkowego. Nie zdobywam przecież nowego przejścia do Mordoru, tylko snuję się wesoło tu i ówdzie. I zamierzam mieć z tego frajdę.

Jest w tej przestarzałej szmacie coś magicznego. Swojego czasu nawet dorobiłem sobie do niej rzymskie fibule, które sprawiały, że podczas jazdy konno pałatka powiewała mi majestatycznie na plecach zamiast dusić szyję tym piekielnym sznurkiem. I czułem się w niej jak Scypion Afrykański spuszczający wpiedrol Kartaginie.

Nawet ten głupi namiot z dwóch pałatek jest na swój sposób przydatny. Niby nigdy się w nim porządnie nie wyspałem (bo trzeba spać w pozycji embrionalnej), na większy deszcz czy dłuższe kiblowanie się nie nadaje, ale od biedy robi za małe tipi i ma swój klimat. Dzieciaki go uwiebiają.

Jedna pałatka też fajnie działa jako tymczasowe zadaszenie. Parę dni temu znów mi się przydała - narzucona na krzak podczas burzy robiła przez kilkadziesiąt minut za całkiem przytulny i sympatyczny domek w którym można jarać szlugi. To dla mnie dość ważne, bo jakoś tak wyszło, że wszystkie moje plasticzano-gorteksowe poncza, płachty biwakowe i namioty mają mnóstwo wypalonych dziur - od iskier z ogniska, od papierochów, od świeczek. A pałatka jest niepalna i można pod nią spokojnie rozpalić małe ognicho. A przy okazji robi za ekran odbijający ciepło. Może tez robić za kocyk i obrus. Albo pokrowiec na kanapę

Brezent, z którego jest zrobiona, to naprawdę bardzo zacny materiał. Ciężko go rozpruć, a dobrze zaimpregnowany, potrafi przez jakiś czas powstrzymywać deszcz na niezłym poziomie wodoodporności. Za to jak namoknie - to kaplica. Gadałem kiedyś z komendantem obozu, takim starym harcerzem w przedwojennym stylu, co nie pije i nie przeklina. On i jego podopieczni nadal mieszkają latem w NSach i dychach, łażą w pałatkach, jakby lata 70. nigdy się nie skończyły. I nonstop impregnują to wszystko szarym mydłem, ałunem i parafiną, żeby nie utonąć i żeby się nie rozpuścić. Można? Można. 

Ale oczywiście wszystko da się zepsuć i podziurawić. Taki stare, dziurawe i zmechacone pałatki przerabiam na łaty na spodnie. Wszystkie ulubione dżinsy, poprzecierane na kolanach, mam tak stunningowane. Strasznie fajna sprawa takie łaty - można sobie klękać w błocku i mieć wszystko w dupie.

Głupia pałatka kosztuje dziś w Agencji Mienia Wojskowego 2 do 5 pln. Na Allegro - niewiele drożej. Kurczę, naprawdę ciężko kupić kawał jakiegokolwiek dobrego materiału za tę cenę. A ponieważ zostało mi tylko siedem sztuk - pewnie niedługo będę kupować nowe. I też od razu kilkadziesiąt. 

Warto.

4 komentarze:

  1. Świetny styl pisania. Miło poczytać. I miło, że bywają jeszcze szaleńcy kochający prymityw, z dzikim obłędem w oczach jarający szlugi pod starą, śmierdzącą pałatką :) No, bo telewizora tam się nie wstawi...

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak lubię czytać Twoje (chyba nie muszę się zwracać per pan?) wpisy. Sam nadal używam pałatki, sypiam "latem w NSach i dychach,".
    Chociaż ostatnio podczas deszczu wyrzekłem się starej pałatki na rzecz pałatki SW, czarnej, lekkiej, całkiem fajnej. Jednak nie da się zrobić z niej tipi :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajny tekst i świetna rzecz!
    Ostatnim razem jak ją miałem na sobie, przemokłem do ostatniej nitki.
    Ale trzymam ją z sentymentu i właśnie mi się przydała do zabezpieczenia biurka przed najazdem pyłu podczas remontu mieszkania.

    OdpowiedzUsuń
  4. Spoko tekst, w sumie też jestem sentymentalny, ale jednak bardziej praktyczny. Już miałem kupić pałatkę, ale skoro przemaka, to sobie daruję. Także dzięki za info i przestrogę, chociaż jak sądzę, nie taki był cel wpisu.

    OdpowiedzUsuń