"Florentyn Quenu nie słuchał. Do wiszącego nad ogniem kotła wkrawał okragłe plasterki małych cebuli, które prawie natychmiast zaczęły skwierczeć, wydając piskliwy świergot podobny do tego, jaki wydają dokazujące w skwarny dzień pasikoniki. Aromat był przy tym wielce przyjemny. Gdy Quenu zanurzył w kotle swoją wielką drewnianą łyżkę, świetgot stał się jeszcze głośniejszy a kuchnię wypełniła przeszywająca woń smażonej cebuli. August właśnie kończył wytapiać w ogromnym rondlu tłuszcz z bekonu. Tasak Leona unosił się i opadał coraz szybciej i szybciej, za każdym ruchem pozostawiając kolejną rysę na podrapanym bloku rzeźnickim, jak i kolejną porcję kiełbasy, przypominającej teraz swą konsystencją półpłynną mięsną pastę." - Emil Zola, Brzuch Paryża
Zupa Cebulowa. Geneza.
Zupa cebulowa ma same zalety i prawie żadnych wad. Może trochę wali się po niej cebulą, ale bywają na świecie większe problemy i gorsze zapachy. Poza tym, zupa jest najzwyczajniej w świecie pyszna. Dość długo trzyma temperaturę (co jest dość ważne na mrozie, zwłaszcza tym postapokaliptycznym), szybko się nią można zapchać, robi się ją banalnie prosto i jest tania.
Prawie każda opowieść o zupie cebulowej zaczyna się od paryskich Hal. Rodzinna plota głosi, że niewiele brakowało, żebym się w Paryżu urodził. Za fakt, że tak się nie stało, dziękuję mojej Matce za każdym razem, gdy sobie o tym przypomnę. Prawdziwe Hale zostały bowiem rozmontowane pięć lat przed moim urodzeniem. W dupie mam taki Paryż.
Nowe Hale są co prawda fajne, ale to już nie ta bajka co u Zoli. Nie bedę więc pisać o "porannej strawie ubogich handlarzy pietruszką i powracających do domu miłośników nocnego życia Paryża". Napiszę o swojej wersji zupy cebulowej.
W wersji biwakowo-bojowej używam gotowego zestawu ultra-light (o wagę mi się rozchodzi, nie o kalorie), który zajmuje mało miejsca. Jest też zdecydowanie lżejszy od siaty z cebulą. Bo chyba nikt nie chce nosić ze sobą cebuli w siatach.
Od jakiegoś czasu kupuję gotowe "Dania babci Zosi" w torebkach. To całkiem zacne zupy, po prostu ususzone składniki, bez zbędnych laboratoryjnych dodatków. Raczej staram się unikać piorunianów rtęci i substancji ropopochodnych, którymi nafaszerowana jest większość dostepnych na rynku gotowców. Nie to, żebym miał coś przeciwko konserwom, ale nie lubię jak cebulowa wali mi smrodem przypominającym ostatnie nieodkryte miejsca na okresowej tablicy pierwiastków. Jak mam ochotę na trochę chemii gospodarczej, to zawsze znajdzie się jakiś Wietkong na czarną godzinę. Ale nie tym razem.
Tak więc mój prywatny cebulowy zestaw MRE to: suszona zupa, paczka tartego cera, dobra kostka rosołowa i suchary bieszczadzkie. Mieści się w kieszeni, a jak jestesmy w dupie, albo chcemy zrobić wrażenie na zmokniętych turystkach, możemy szybko przerobić to na naprawdę smaczną rzecz. Może niezbyt wykwintną, ale na harcerki powinno działać.
Wersja ultra-light
Zawartość torebki wlewamy do niecałego litra wrzątku, gotujemy 15-20 minut, dodajemy suchary i wsypujemy ser. Włala, gotowe. Wyrywamy harcerki.
Jakość sera ma tu duże znaczenie. W wersji ortodoksyjnej dodajemy Gruyere'a. Są też zwalczające się nawzajem frakcje miłośników Parmezanu i Grana Padano. Ja najbardziej lubię z Pecorino Romano, ale nie zawsze uda mi się go kupić u mnie w sklepie na rogu. Za to małe paczuszki startego sera można kupic juz zż kilka peelenów praktycznie wszędzie. Ale generalnie - dobry jest taki ser, jaki lubicie. Jak ktoś lubi roladę ustrzycką, to też będzie ok.
Zupa cebulowa w tej wersji daje radę jako samodzielne danie, ale dla mnie to dobra baza pod przygotowanie wersji rozwojowej i mocno tunningowanej śmieciem. Gotując w dupie, zawsze mozna coś wykombinować patrząc się w bulgoczący kociołek, poszukać po kieszeniach, poszperać po krzakach i nagle okazuje się, że w magiczny sposób znajdujemy dodatkowe ingrediencje.
Wersja rozwojowo-śmieciowo-towarzyska
Zupa cebulowa, którą ostatnio zrobiłem, została dość poważnie wzbogacona. Gotowy susz jest bowiem daniem wybitnie wegetarianskim i jako taki - jedzeniem nie do końca prawdziwym. A ponieważ miałem w domu litr rosołu, wygotowałem go sobie wcześniej na małym ogniu tak, że zredukowany płyn zmieścił się do małej buteleczki. Którą to butelkę zabrałem ze sobą, by po podgrzaniu wciepać ją do kociołka z zupą.
Gotowanie w terenie, wiąże się też zazwyczaj z dodatkowymi atrakcjami na gruncie towarzyskim, a w takich przypadkach o wodę czasem dużo trudniej niż o inne płyny. Jeden kolega przyniósł butelkę białego wina. Połowa butelki poszła do garnka, bo wodę trzeba oszczędzać. Warto tylko pamiętać, że wino musi się porządnie wybulgotać, żeby całe alko wyparowało. Inaczej całość będzie zajeźdżać gorzelnią. A i wino ma być przyzwoite. Nie musi być wykwintne, ale na miłośc boską, nie może to być Leśny Dzban czy inny Komandos, bo przecież mamy unikać tych ciężkich fragmentów tablicy Mendelejewa.
Przy ognisku łatwo też znaleźć ziemniaki. Tak jakoś zazwyczaj bywa. Kilka sztuk pokrojonych w plasterki godnie zagęściło zupę. Do tego podsmażone na ogniu 2 cebule niewiadomo skąd. I trochę oliwy z oliwek aromatyzowanej czosnkiem niedźwiedzim i chilli z mojej prywatnej kolekcji.
Dodatkowo, w miarę spożywania resztek wina, co bardziej kreatywni koledzy zaczęli dorzucać - kiełbasę w plasterkach, boczek i wędzone żeberka. Zrobiło się gęsto, ciepło i przyjemnie. Może trochę tylko przesadziliśmy z papryczkami. Ale nieistotne.
Bo spanie przy ognisku na przełomie lutego i marca w dobrym towarzystwie i w zasięgu rażenia garnka zupy cebulowej to jest to. co uwielbiam. I dobrze mi z tym.
A rano, następnego dnia była nawet lepsza. Do ogniska przyszły trzy sarny, ale (o dziwo), zupy nie jeść nie chciały.
PS: W Samirze, tej libańskiej knajpie, która jest schowana w krzakach pomiędzy Biblioteką Narodową a bazą śmieciarek MPO, poprosiłem kiedyś kucharza o dowalenie papryczek do zupy cebulowej, która akurat zamówiliśmy. - No co ty! - powiedział. - zabijesz cały smak i aromat zupy!.
Nie zna sie. Bez pieczenia w dupie, zupa się nie liczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz