piątek, 30 maja 2014

Atak Potworów z Bagien


"The mosquito's a clever little bastard. You can track him for days and days until you really get to know him like a friend. He knows you're there, and you know he's there. It's a game of wits. You hate him, then you respect him, then you kill him. (...) There's nothing more dangerous than a wounded mosquito."

- "Mosquito Hunting" Monty Python


Chyba się starzeję, bo mam wrażenie, że z roku na rok komary i inne latające pućki robią się coraz bardziej bezczelne i uciążliwe. Kiedyś mi to kompletnie nie przeszkadzało, byłem nawet znany z tego, że tną wszystkich dookoła, a mnie jakoś oszczędzają. Ale te nowe pokolenia najwyraźniej są żle wychowane i dla starszych maja tylko pogardę i całkowity brak szacunku.

Tną. I to tną na potęgę. Może to dlatego, że mój osobisty kawałek lasu to podmokłe szrekowisko? A może dlatego, że zimy ostatnio mamy niespecjalnie ostre i mróz nie wybija tego cholerstwa tak jak powinien? Nie wiem. Faktem jest, że jest w nich coś perfidnego i ewidentnie czerpią perwersyjną przyjemność z utrudniania człowiekowi życia.

Pamiętam, jak wyszliśmy w Białowieży na łysą polanę w środku puszczy. Wycinka i porozstawiane pułapki feromonowe, które najwyraźniej przyciągały wszystko co lata, chmury wyjątkowo kąśliwych komarów też. Ależ my spieprzaliśmy! Kolega zatrzymał się na chwilę, żeby wyciągnąć kurtkę z plecaka i wtedy go dopadły. Wyglądało to jak słynna scena śmierci sierżanta Eliasa z "Plutonu" Oliviera Stone'a. Padając na ziemię zdążył jeszcze tylko wykrzyczeć: "Nie zatrzymujcie się! Biegnijcie!". A to dobry chłopak był.

Innym razem, wracałem sobie z pracy przez park podczas ciepłej letniej burzy. Było tak przyjemnie, że aż przysiadłem na ławce, żeby sobie radośnie pomoknąć. I wredny komar uwalił mnie w tyłek. W deszczu. Przez mokre spodnie. I przez ławkę. Nosz fak!

Komary lubią jak masz zajęte ręce - czują się wtedy bezkarne. Czeka sobie taki komar aż wsiądziesz do kajaka i chwycisz wiosło. Wtedy chwyta za telefon i dzwoni po swoich wszystkich kolegów, bliższą i dalszą rodzinę. Jak tylko wypłyniesz zza zakrętu, atakują cię wszyscy ci straszni komarowie.  Bydlęta niehonorowe!

Czasem nawet jeden komar w namiocie potrafi najprzyjemniejszą noc zamienić w nieprzespany koszmar. Albo dziabnąć cię w goły tyłek w połowie miziania się z narzeczoną.

Podłe bestie i tyle. Przykłady komarzego bezeceństwa można by mnożyć w nieskończoność.



Tak zwane "popularne środki odstraszające komary" nie działają na zmutowane generacje Nowego Komara Skurwysyńskiego (Neo-Culex Lupae Filius). Najlepszym przykładem jest idiotyczna kampania firmy SC Johnson (Autan, OFF!, Raid), która w ramach walki z malarią w Afryce zakupiła 200 moskitier dla UNICEFu. I tym samym przyznali, że te psikacze to nieskuteczny syf (i malaria). 

Genialnym rozwiązaniem są repelenty zawierające DEET czyli N,N-Dietylo-m-toluamid. To wyjątkowo skuteczne smarowidło zostało wymyślone przez amerykańską armię, mocno pokąsaną i doświadczoną przez insekty podczas wojny  na Pacyfiku. Środek został wprowadzony do użytku wojskowego w 1946 roku i był skutecznie używany w Wietnamie i Azji Południowo-Wschodniej. Dziś jest do kupienia także na rynku cywilnym, m.in. jako Ultrathon (3M). Do kupienia np. w Rossmanie.

Nie wiem jakiego rodzaju magii użyli Amerykanie, ale to voo-doo działa jak pole siłowe i komary momentalnie głupieją. Jakbym założył niewidzialna zbroję.

Problem z DEETem jest jeden, a nawet dwa. Po pierwsze, nie jest obojętny dla ludzi. Światowa Organizacja Zdrowia co prawda uznaje go za bezpieczny, ale zaleca używanie okazjonalne i krótkotrwałe. Dłuższa ekspozycja na magiczne działanie eliksiru może doprowadzić do poważnych zaburzeń neurologicznych. Dlatego nie należy używać środków, które zawierają więcej niż 30% DEET. Nie stosować u dzieci i kobiet w ciąży. Traktować podejrzliwie i stosować z umiarem. A już na pewno nie używać w kuchni, jeśli zamierzamy coś ugotować i zjeść.

Po drugie, ta mikstura może rozpuszczać niektóre plastiki. Stosuje się ją na skórę, ale nie sposób uniknąc kontaktu z suwakami, guzikami i innymi plasticzanymi elementami ubioru. Potrafi nawet rozpuścić okładziny noża, jeśli używamy go w spoconych łapskach wysmarowanych DEETem.

Doceniam DEET, ale odczuwam lekkie obawy (pewnie nieuzasadnione) za każdym razem jak się nim nacieram. Dlatego jestem zwolennikiem sprawdzonych rozwiązań tradycyjnych. I uważam, że należy stosować kilka różnych zabezpieczeń antykomarowych równolegle.

Jako repelent od pewnego czasu stosuję olejek z cytroneli. W potężnym steżeniu - w wersji dla koni. Taki specyfik, który skutecznie odstrasza gzy i komary od wielkiego bydlęcia, jakim jest koń, świetnie działa na Człowieki. Jest 100% naturalny i przy okazji całkiem ładnie pachnie.

Nie jest to tak zjawiskowe w działaniu jak amerykańska chemia bojowa, dlatego zestaw uzupełniam o moskitierę.

Ostatnio dostałem od Karalucha (dzięki Lars!), bardzo ciekawe wdzianko - antykomarowe paletko Coghlan's. 

To zestaw składający się ze spodni i kurtki z zamkniętym kapturem, zrobionych z cienkiej siatki o bardzo małych oczkach. Zakłada się to na wierzch ubrania właściwego podczas upałów, kiedy nie możemy się skutecznie owinąć w coś, co nas osłoni przed krwiożerczymi cholerami. Siatka odstaje od ciała na tyle, że komar, który na niej usiądzie może nam najwyżej nagwizdać. Albo powąchać sobie olejek z cytroneli.

To działa. I działa bardzo dobrze - większość komarów nie ma po prostu możliwości dobrania sie nam do skóry. Oczywiście w miejscach, gdzie siatka styka się z ciałem nie jest już tak fajnie. Ale tak naprawdę to tylko kolana i łokcie, w chwilach kiedy je zginamy. Czyli niewielki procent ciała, przez krótki czas. Dlatego warto takie ubranko stosować razem ze smarowidłem i wybrać model o numer większy niż na to wskazuje rozmiarówka. Siatka musi odstawać, bo inaczej to nie ma sensu.

Przez kilka ostatnich tygodni, odkąd pojawiły się na rejonie komarzyska, używałem paletka Coghlan's dość intensywnie. I komary zaliczyły tylko kilka trafień, choć naprawdę dużo tego tałatajstwa siedzi teraz u nas w krzakach.

Ochronny zestaw po złożeniu zajmuje niewiele miejsca a waży tyle co nic. Dlatego noszę go często na dnie plecaka. Tak na wszelki wypadek.

Taki antykomarowy zestaw ma jeszcze jeden bonus w pakiecie. Może służyć jako maskowanie. Niby niespecjalnie zależy mi na byciu niewidzialnym nindża-predatorem i nie muszę się codziennie idealnie stapiać z otoczeniem. Ale z drugiej strony nie mam ochoty zwracać na siebie zbyt dużej uwagi oraz manifestować wszem i wobec swojej obecności w lesie. Jeśli mam wybór, to wolę być mniej widoczny niż bardziej. Proste.

Przeciwkomarowe ubranko Coghlan's całkiem nieźle rozbija sylwetkę, zwłaszcza dzięki kapturowi, który wygląda i działa trochę jak izraelski micnefet, ten kalafiorowaty pokrowiec na hełm. Zielona siatka rozmywa nam kolory i robi za fotoszopowy filtr "gaussian blur" po całości. A jak się wytarzamy w liściach i innych śmieciach to już prawie mamy pełnoprawne ghillie suit.

Trzeba tylko uważać przy tym tarzaniu i pamiętać, że mamy do czynienia z delikatną siatką. Trochę za bardzo ją przeszurałem przez jeżyny i głogi - puściło mi parę oczek, głównie na kolanach. Ale ja mam dziury na kolanach prawie wszystkich spodni, więc się jakoś strasznie nie przejąłem. Przez krzak dzikiej róży to bym się jednak nie chciał w takiej siatce przebijać.

Trzeba teraz jeszcze przetestować jak to się będzie sprawować przy kajakarstwie zwałkowo-krzakowym. Może być zabawa.

Na komary w każdym razie działa. A raczej przeciw komarom. Fajna sprawa.

Bzzz bzzz motherfuckers!

1 komentarz:

  1. Karaluch powinien Ci płacić prowizję za reklamę produktów, działa lepiej niż 100 męczących bannerów na stronkach.

    OdpowiedzUsuń