O co kaman?

środa, 23 kwietnia 2014

Kuchenki na paliwa różniste. Na szybko.

W surwiwalu strasznie łatwo o operetkowość. Wiecie o co chodzi. Te wszystkie przebrania, napinanie się, prężenie, szpanowanie sprzętem i bronią. Cały czas balansujesz na granicy śmieszności, którą bardzo łatwo przekroczyć. Też tak czasem mam. A kto powiedział, że nie może być śmiesznie. Musi być nudno i poważnie? Czasem idąc zakupy do Biedronki zabieram ze sobą na wszelki wypadek zapasy jedzenia na trzy dni. A do knajpy wchodzę z własnym kompletem sztućców i kuchenką gazową. I wcale się nie obrażam, jeśli ktoś powie, że to śmieszne. Bo to jest śmieszne.

Ano właśnie - kuchenka. Od dłuższego czasu chodziła za mną kuchenka wielopaliwowa i zacząłem się zastanawiać, czy jej kupno ma jakiś sens. Czy ja - gadżeciarz - zdołam sam siebie przekonać do kupienia sprzętu wysokogórskiego i arktycznego, którego będę używał głównie w klimacie umiarkowanym i na nizinach? Zima się własnie skończyła, powyżej 2000 m n.p.m. też nieczęsto zdarza mi się gotować. Po cholerę mi to? Dla samej frajdy z posiadania? 

Czy to, że w kuchence paliwowej można palić praktycznie każdym dostępnym na naszej planecie paliwem usprawiedliwia jej horrendalną cenę? Hmmm. A czy wspominałem już kiedyś, że za najlepsze paliwo surwiwalowe uważam Patyk?

Na naszej szerokości geograficznej Pan Patyk występuje praktycznie wszędzie. Nie trzeba go nawet ze sobą nosić. On już zazwyczaj jest tam, dokąd my właśnie idziemy.  Jest paliwem odnawialnym - po każdej większej wichurze w lesie przybywa Patyka. Na wiosnę wyrastają nowe Patyki. Są Patyki, które palą się nawet jak są mokre i patyki, które dają świetny żar. Czego więcej potrzeba? Patyk zaspokaja jakieś 90% moich zapotrzebowań biwakowo-wyprawowych jeśli chodzi o źródła energii pod kuchnią. 

Czasami jednak nie ma czasu, sił, nie chce mi się, albo nie wolno rozpalić ogniska. I trzeba kombinować, jak coś szybko podgrzać czy zagotować.

Jestem wtedy wielkim miłośnikiem turystycznych kuchenek gazowych na jednorazowe kartusze. Pierwszego Camping Gaza kupiłem gdzieś w pierwszej połowie lat 90. Gimbusy tego nie pamiętajo - ale dla mnie to był wynalazek porównywalny z pierwszym GPSem - kurczę, po co ja się tak męczyłem, skoro to może być bezwysiłkowe i bezproblemowe?

W erze przedkartuszowej trzeba było dźwigać te cholerne pięciokilowe czerwone butle, które nawet puste były piekielnie ciężkie. (Tak, wiem, były też mniejsze, ale pojawiały się w Składnicy Harcerskiej raz do roku i od razu wszystkie były wykupywane.).

Jeszcze parę lat temu na bieszczadzkim czerwonym szlaku wyprzedził mnie jegomość z czerwoną butlą w łapie (one miały uchwyt do noszenia, serio) i z ortalionowo-aluminowo-rurkowym plecakiem Polsportu na plecach. Zacząłem się w panice rozglądać i szukać portalu czaso-przestrzennego, który wypluwa ludzi prosto z września 1985 roku -  żeby przypadkiem w to gówno nie wdepnąć. Ale na szczęście nie wdepnąłem. Uznałem więc, że to nie anomalia kontinuum a najprawdopodobniej jakiś rekonstruktor historyczny, który oderwał się od większej grupy podobnych mu wariatów. Bo kto normalny nosi ze sobą takiego ćmula w XXI wieku? Pamiętacie, kto musiał nosić takie butle na szlaku? Zazwyczaj najmłodszy, bo nikt inny nie chciał, a młody się nie miał się komu postawić. :)

Tak, były też radzieckie prymusy turystyczne Szmiel. Ja się zawsze ich trochę bałem, bo jak ostatnio jeden z kolegów słusznie zauważył - Gagarin na takim w kosmos poleciał. Szumiało i kopciło to strasznie, a potem cały plecak śmierdział,

A te małe kuchenki na propan/butan to było zbawienie. Mieszczą się w kieszeni i prawie nic nie ważą. Nie śmierdzą i nie kopcą. Są tanie i szybkie. A paliwo, o dziwo - starcza na całkiem długo (w stosunku do wagi i objetości oczywiście). Genialna sprawa.

Jednak w życiu każdego wygodnego surwiwalowca zdarzają się chwile, kiedy ani Pan Patyk, ani kuchenka gazowa nie wystarczają. Bo jest za mokro, albo za zimno, wiater duje i wilki podchodzo. A do sklepu z kartuszami daleko. Niezbyt często się zdarzają, ale jednak. I wtedy kuchenka wielopaliwowa by się jednak kurczę przydała.

Tak się ostatnio fajnie złożyło, że odwiedził mnie w lesie niejaki Mgr Scout, który wysępił skądś do testów kuchenkę Primus OmniFuel. Postanowiliśmy sprawdzić, czym to się je, jak bardzo jest upierdliwe w obejściu i czy nam się podoba. A, że czasu było niewiele na prawdziwie długoterminowe testy, postanowiliśmy postarać się, żeby przynajmniej paliwa były zjawiskowe. Jakie łatwopalne płyny najczęściej występują w przyrodzie? Oczywiście paliwo lotnicze i bimber (tak nam się wtedy wydawało).

W zaznajomionym z rodziną aeroklubie zamówiłem paliwo a u przyjaciela-bimbrownika destylat.

Jak to zazwyczaj bywa w przypadku symulowanej na szybko sytuacji awaryjnej, wszystko się posypało i poszło nie tak jak powinno (czyli jak w realu). Bo po paliwo nie miał kto podjechać, a bimber miał tylko 40% i nie chciał się palić za cholerę. Na szczęście dostarczyciel bimbru stanął na wysokości zadania i na pobliskiej stacji zatankował nam 2 litry bezołowiowej 98. Czyli w danym momencie, czegoś bardziej realnego i bardziej dostepnego niż nasze wymysły. Dzięki Lutek!

Niewiele więc mogę teraz powiedzieć o wielopaliwowości Omnifuela, poza tym, że na benzynie działa zadziwiająco prosto i sprawnie. Na początku trochę pierdział, ale dopompowanie zbiornika z paliwem i odpowiednie ustawienie pokręteł (jedno reguluje przepływ paliwa, drugie powietrza) szybko ustabilizowało płomień. Jasny i niekopcący.

fot: Mgr_Scout
Obsługa, przynajmniej na początku, wydaje się bardzo prosta. Jak z konserwacją i czyszczeniem? Zobaczymy. Dysze się pewnie będą zatykać, ale to nie problem je przeczyścić. To nie jest test, tylko rzut okiem.

Kuchenka jest stosunkowo mała, ale spokojnie zmieścił się na niej całkiem duży żeliwny wok w którym zrobiliśmy wariację na temat zalewajki makhamskiej - zalewajkę królewiecką. Czyli pieczone ziemniory ze boczkiem zalane żurkowym zakwasem. A do tego białoruska konina i czosnek niedźwiedzi. 

Puszkę końskiej tuszonki z Białorusi (tym razem nie z Kaliningradu) dostaliśmy od kolegi Blaszanego. Piękny kawał chudego, może nieco suchego mięsa (konina, nie Blacha). Bez żadnego tłuszczu, farfocli i innego tyfusu, jaki zazwyczaj można znaleźć w tuszonkach. W połączeniu z wytopionym tłuszczem z boczku i żurkiem - pychota. Część posłużyła też za zakąskę.  Muszę zamówić tego więcej, bo naprawdę warto. Dzięki stary!

Taka zalewajka długo musi bulgotać, więc otoczyliśmy ją ekranem przeciwwiatrowym (w zestawie) i zaczęliśmy narzekać na sprzęt.

Czy to przydatne ustrojstwo? Bardzo, nawet bardziej niż bardzo. Patyki i kartusze gazowe, jak już wspomniałem, nie występują niestety wszędzie. Świadomość, że do środka możesz wlać benzynę, naftę, ropę, olej kujawski, bimber, paliwo rakietowe czy co tam aktualnie masz pod ręką, a w ostateczności dokręcić butlę z propanem/butanem - jest bardzo budująca. 

Ale czy rzeczywiście potrzebuję takiej kuchenki na codzień? W najbliższej przyszłości nie planuję wypraw w naprawdę wysokie góry ani miejsca, gdzie panują mocno ujemne temperatury i gdzie nie byłoby Pana Patyka. Gdybym się jednakowoż wybierał, to wolałbym mieć taką kuchenkę, niż jej nie mieć. Tak, warto, ale chwilowo mam inne, ważniejsze wydatki. Nie pogardziłbym też, gdyby ktoś miał ochotę udostępnić mi taki palnik do dłuższych testów. Lubie testować kuchenki. :)

A właśnie. Mieliśmy też inną kuchenkę, którą można nazwać wielopaliwową, ale to zupełnie inna konstrukcja, filozofia i podejście do tematu.

Kuchenka ekspedycyjna od chłopaków z SurvivalTechu.

fot: Mgr_Scout
Wiadomo o co chodzi. To po prostu coś pomiędzy składaną kuchenką na paliwa stałe (jak choćby Esbit) a turbo-rurą. Miniaturowy piec z otwartym paleniskiem do spalania wszelkiej maści śmiecia. Patyków, kory, szyszek, węgielków, kartonu et cetera. Konstrukcja składa się z 4 blaszanych ścianek i podstawki na żar i popiół. Wycinana w manufakturze u Melona (ludzie, kto wam wymyśla takie nietuzinkowe ksywki! Czuję się, jakbym znów był w Pruszkowie w latach 90.)

Paliwem lotniczym i bimbrem bym w niej raczej nie palił - tutaj nie bawimy się w płyny. 

Przyznaję, że na początku niespecjalnie mi się ten patent podobał. Na początku. 


Po pierwsze, kojarzy mi się z tymi cholernymi składanymi mikrokuchenkami na paliwko turystyczne, których szczerze nienawidzę (pacz fotos). Nic nie da się na tym nic zrobić, poza prowizorycznym podgrzaniem puszki i (od biedy) zagotowaniem kubeczka wody. Śmierdzi to na pięć kilometrów a zapachu nie można się pozbyć przez trzy dni. Jeśli wrzucisz to do plecaka z czystą termokoszulką i paczką kabanosów, to bądź pewien, że wszystko będzie później walić paliwkiem do końca twojego życia. Wiem już, dlaczego dostawali to esesmani - żeby się skurwysyny przyzwyczajali do zapachu siarki, smoły i ogni piekielnych. 

Po drugie, po cholerę mi kuchenka? Menażkę czy kociołek można oprzeć o dwa grubsze patyki, kamienie, ewentualnie wykopać sobie dołek i w nim rozpalić ogień z drobnicy. Serio, kto potrzebuje do tego jakiejś konstrukcji?

Otóż nie. Ten piecyk, bo tak chyba wolę nazywać kuchenkę Survivaltechów, to tak naprawdę komin. I jak komin, po rozpaleniu zasysa powietrze z dołu i dotlenia materiał w palenisku a nadmiar energii wyrzuca górą. Na początku rozpaliłem w środku śmiecia z igieł sosnowych, dwóch szyszek i kilku skrawków kory brzozowej. I jak płomień zaczął jeść, to się miło zdziwiłem. Cug jest bardzo zacny, jak na takie maleństwo. Kurczę, można sie przy tym ogrzać i sobie poświecić. Fajne. 

Z ciekawości dorzuciłem mały kawałek słoniny. Kuchenka się nagrzała jak małe amerykańskie V8 i zaczeła wydawać dziwne dźwięki. Kurczę, naprawdę niewiele jej wystarczy tej małej.

Próbowaliśmy na tym ogniu wytopić smalec w garnku. Nie udało się. Po prostu temperatura była za duża i smalec się zjarał. i to jest w sumie chyba jedyny minus tej kuchenki/piecyka - brak możliwości szybkiego regulowania temperatury. Regulować trzeba na oko, dorzucając mniej lub więcej paliwa oraz kontrolując żar i płomień.

Ale słonina się naprawdę pięknie w niej paliła (choć to strrraszne marnotrawstwo dobroci). Jak napalm.

Fajna rzecz, zwłaszcza w miejscach, gdzie trzeba szybko coś podgrzać i jednoczesnie uważać, żeby nie zjarać jakiegoś parku narodowego. A potem pójść sobie dalej. Bo używanie jej do kiblowania w miejscu jest trochę bez sensu.

Jakieś minusy poza brakiem pokrętła do ustawiania mocy? Jak zwykle sadza i nagar, które zostają po paleniu śmieciem. Ale ponieważ kuchenka nie ma zakamarów, które trudno byłoby doczyścić, to codzienna higiena nie będzie sprawiać kłopotów.

Obie kuchenki, na które tak naprawdę tylko rzuciłem okiem, są zacne. I choć to kompletnie różne filozofie i podejścia do pieczenia w dupie - mają duży sens. Jak zwykle wszystko zależy od tego gdzie, kiedy i do czego będziemy ich chcieli używać.

A najbardziej podoba mi się ich wielopaliwowość. Bo dźwiganie ze sobą kuchenki w której właśnie skończył się nam materiał pędny jest tak samo głupie jak jazda samochodem na pustym baku.

Albo chodzenie zimą w szaliczku i czapeczce, ale za to bez gaci.

Howgh!



































6 komentarzy:

  1. Ja jestem bardzo ciekaw, który Pan Patyk pali się mokry. Od dzieciństwa czytałem w książkach o Indianach, że brzoza, ale niech ją szlag trafi z takim paleniem... Może w mojej okolicy rosną jakieś inne brzozy, mnie się mokre chce palić, jak jest mokre od benzyny...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tyle brzoza, co kora brzozowa (najlepiej w miarę młoda :) Do tego żywiczne szczapki z poprzewracanych i połamanych jak pędzel sosen i świerków (przy samej karpie korzeniowej najlepsze). Ale kanister z benzyną tez daje radę :)

      Usuń
  2. No tak, dzięki. Sęki sosnowe się świetnie palą i ogólnie drzewa iglaste, bo są mocno żywiczne. Ale z moich doświadczeń wynika, że jeśli jest zimno, mokro i jeszcze piździ deszczem, to nic nie pomoże... :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak mokro i zimno a jeszcze wpadnij do bajora to z doświadczenia wiem że zawsze znajdziesz jakieś gałązki świerkowe na opał albo sosnowe sęki nawet mokre dają rade

    OdpowiedzUsuń
  4. Konserwe końskim sam bym kupiłpozdrawiam adrian

    OdpowiedzUsuń
  5. A do wielopaliwowca wracając...
    Za niższe pieniądze udało mi się nabyć i od tamtego czasu to ustrojstwo jeździ ze mną. Na spływy latem, w góry zimą, wiosnami na dłuższe wycieczki.
    Ma moc. Cena paliwa - w porównaniu z gazem wychodzi bdb+.
    NO I TEN DŹWIĘK!!! ;)
    Oczywiście stroi fochy, trzeba dbać, smarować, czyścić.
    Ale z taką rakietą jak z samochodem - niektórzy, pomimo tego, że rdza chrupie dłubią w nim zakochani do granic możliwości.

    OdpowiedzUsuń