Kiedy kapitan Paszke wyruszał na samotny rejs dookoła świata "pod wiatr", powiedział, że największym problemem będzie brak snu. Śpisz tylko parę godzin dziennie i to w kilkunastu ratach - max kwadrans. Bo w tym czasie dopływasz do czegoś, co jeszcze przed chwilą było za linią horyzontu. I możesz przypieprzyć w jakiegoś śmiecia typu flotsam and jetsam, wypadnięty z kontenerowca ładunek z chińskimi koszulkami, śniętego wieloryba albo pijany francuski lotniskowiec kieszonkowy.
- Długo będzie tak płynął? - zapytała Moja Pierwsza Żona, matka świeżonarodzonych bliźniąt.
- Jakieś 4 miesiące - odpowiedziałem.
- Eee, to na luzie - oceniła fachowo i poszła zrobić nam kawę. Kawę czarną jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra.
Są jednak takie dni, kiedy budzisz się rano i z przerażeniem stwierdzasz, że skończyła się kawa. Nie wiem jak u innych, ale dla mnie to kryzys porównywalny z rozpyleniem sarinu podczas ewakuacji pijanych studentów z terenów zagrożonych wizytą teściowej.
Większość surwiwalowych zamienników kawy jest niepijalna - albo mdła, albo mordę wykręca. Każdy kto ługował przez 3 dni żołędzie a potem prażył je i mielił, by na końcu wylać otrzymany towar do kibla pewnie wie o czym mówię.
Kawa z lipy
I tutaj z pomocą przychodzi nam lipa. Bardzo surwiwalowe drzewo, z którego drewna można strugać świątki, Chrystusów Frasobliwych, łyżki i łopatki, z łyka robić łapcie, młode liście zżerać w sałatkach, ze starych mąkę mleć, na kwiatostanach herbatę parzyć a z owoców (które z botanicznego punktu widzenia są orzechami) - robić czekoladę i kawę.
Najlepsze są oczywiście owoce/nasiona jeszcze zielone i niezupełnie dojrzałe. Mają w sobie mnóstwo aromatu, tłuszczu i słodkości. Ale takie jesienno-zimowe, nieco już zdrewniałe orzeszki też z powodzeniem mogą służyć do sporządzenia szybkiego i ciepłego naparu do porannego rozczmuchania się.
Zbieramy pół kubka orzechów (bez szypułek, skrzydełek, liści i paprochów), lekko prażymy na kamieniu, blasze lub suchej patelni. Następnie rozdrabniamy je drewnianą kopyścią (lub rozgniatamy w ceramicznym moździerzu aptekarskim - 4,99 pln w AMW), zalewamy wrzątkiem i zaparzamy 10-15 minut pod przykryciem.
Napar pachnie obłędnie, smakuje całkiem zacnie i, jeżeli zebraliśmy odpowiednio dużo niezdrewniałych orzeszków, jest całkiem słodki. Jeśli jest już bliżej zimy - możemy dosłodzić cukrem lub miodem.
(Tutaj ponawiam apel o chomikowanie wszelkiej maści jednorazowych porcji z samolotów, stacji benzynowych, stołów szwedzkich itp. Wszystkie te saszetki z cukrem, solą, pieprzem, miodem, musztardą et cetera. Bardzo przydatna sprawa, jesli ktoś nie lubi łazić po lesie ze zbryloną torbą cukru i kilogramem soli rozsypanym w plecaku).
Syrop z czarnego bzu
Hipokrates nazywał go swoją podręczną apteczką. Dioskurides, rzymski lekarz wojskowy w swoim pięciotomowym dziele „De materia medica” zamieścił całą masę receptur na bazie tej rośliny. Wzmianki leczniczym działaniu tego krzaka można znaleźć u Pliniusza Starszego w „Naturalis historia”. Hipokrates Kurwa Srates. Panie i Panowie - Czarny Bez.
UWAGA! Wszystkie części czarnego bzu zawierają sambunigrynę i sambucynę, które dla ludzi w większych ilościach są trujące. Na szczęście wyższa temperatura (gotowanie czy smażenie) usuwa ich własności trujące. Objawami zatrucia są: osłabienie, bóle i zawroty głowy, nudności, wymioty, biegunka, przyspieszenie tętna i zaburzenia oddychania aż do duszności włącznie. Pierwsza pomoc polega na sprowokowaniu wymiotów i płukaniu żołądka. Konieczna pomoc lekarza.
Syrop z czarnego bzu jest genialnym dodatkiem słodzącym do herbaty, podpłomyków i termoplacków. A po rozcieńczeniu wodą zamienia się w turboorzeźwiający sok na upały. Taki skoncentrowany syrop łatwo ze sobą przenosić ( bo kto by ze sobą nosił duże ilości ciężkiej popity?) i używać wedle upodobania i zapotrzebowań. Na przykład do do popijania jakiegoś wyjątkowo paskudnego bimbru albo ohydnej wódy. Świetnie bowiem maskuje nieprzyjemne frakcje w etanolu z podejrzanych źródeł.
Kiedy byłem mały, to taki syrop, w potężnych ilościach robiła nasza sąsiadka, Pani Hania. Po kilku próbach i podejściach udało mi się odtworzyć podobny napitek. Składniki: 30-40 baldachów czarnego bzu, kilogram cukru, litr wody, 4 łyżki kwasku cytrynowego (lub sok wyciśnięty z jednej cytryny).
Najlepsze są kwiaty jeszcze nie do końca rozwinięte, a takie przejrzałe już się kompletnie nie nadają, bo nam sok zaśmiardnie. Baldachy oskubujemy pieczołowicie z kwiatków, bo zielone łodygi są niesmaczne. W międzyczasie zagotowujemy litr wody z kilogramem cukru (jeśli robimy więcej - odpowiednio zmieniamy ilości, zachowując proporcje).
Kwiaty wrzucamy do umytego i wyparzonego wrzątkiem garnka. Kiedy wodno-cukrzany syrop nam zacznie bulgotać, dodajemy do niego kwasek cytrynowy (uwaga, może wykipieć) i szybko zalewamy nim nasze kwiaty. Wszystkie muszą być dokładnie przykryte, więc dokładnie mieszamy.
Przykrywamy garnek i odstawiamy w jakieś ciepłe miejsce na 2-4 dni. Kilka razy dziennie potrząsamy garnkiem, żeby nam się ładnie przemacerowało.Jak już nam się wszystko ładnie wytarmosi, wyłotosi i będzie pięknie pachnieć - zlewamy przez drobne sitko do butelek. Jeśli pojawi się piana, to ją zbieramy łyżką i wyrzucamy.
Po zabutelkowaniu pasteryzujemy. Podobno samo zalanie wrzącym syropem wystarcza, żeby zneutralizować glikozydy (podobno), ale ja na wszelki wypadek wolę je dobić trzykrotną pasteryzacją. I przy okazji przedłużyć czas przydatności do spożycia.
Fajna rzecz na szlaku, jak chcemy żeby nam cukier skoczył przy ostrym podejściu. A wieczorem jak znalazł - idealny do drinków z palemką.
Lemoniada z sumaka
Biali ludzie wysyłają czarnych ludzi na wojnę z beżowymi ludźmi, żeby bronić ziemi, którą ukradli czerwonym ludziom. A ziemia czerwonych ze swoimi drzewami i rzekami jest dla białych bez znaczenia. Wszędzie, gdzie biały człowiek dotyka ziemi, zostawia na niej rany.Siedzę nad jeziorem. Biali chcą, żebym pracował w mieście jak oni. Jak oni zarabiał wielkie pieniądze, jak oni kupił duży samochód i jak
oni siedział potem nad jeziorem i łowił ryby.A ja siedzę tu już od dawna, nad tym jeziorem, od bardzo dawna. Siedzę na brzegu, żuję jerky ze starego mokasyna i czekam cierpliwie, a trupy moich wrogów pojawią się w nurcie wpływającej do jeziora rzeki. Starsi ludzie mówią, ze można doprowadzić konia do wodopoju, ale nie można zmusić go do picia. Mówią też, że w sercu każdego człowieka mieszkają dwa wilki, które nieustannie toczą ze sobą walkę: wilk dobra i wilk zła. A wygrywa ten, którego karmimy. Głupi biali ludzie nie wiedzą, że ja żyję z karmienia wilków. Z karmienia wilków i ratowania ginących cywilizacji. Imię moje Śmierdzący Jeleń.
Indiańska lemoniada z sumaka jest kwaśna jak Timothy Leary, mechata jak marynarka szkockiego weterynarza, orzeźwiająca jak niespodziewany strzał w pysk.
Wystarczy zalać dwiema-trzema szklankami letniej wody tuzin pokruszonych kwiatostanów sumaka, dosłodzić (mocno) syropem klonowym lub cukrem. Po kwadransie porządnie odcedzić i wypić. Lepsza od lemoniady cytrynowej, ma mnóstwo witaminy C i jest prawie za darmo. Bo sumaki rosną prawie wszędzie i nikt ich nie zbiera
Kilka hintów, tipsów i trików: 1. Sumak octowiec to nie sumak jadowity. 2. Nie zalewamy wrzątkiem, bo będzie gorzkie. 3. Kwaśność, smak i kolor jest są zależne od stopnia dojrzałości, więc lepiej zrobić mniej, a później rozwodnić do interesującej nas kwaskowatości. 4.
Najbardziej lubię taką o kolorze wodnistego soku żurawinowego, z kwiatów które nie zostały opłukane przez deszcz bo siedziały pod liśćmi.
Werdżyn Modżajto (Virgin mojito)
Ratujesz z tonącej kry przerażone szczeniaczki. Rzucasz się na granat, by własnym ciałem osłonić dzieci z sierocińca. Wynosisz pająka spod prysznica, gdy cię kobieta o to ładnie poprosi. Normalna sprawa. Jednak przygotowanie i wypicie Virgin Mojito (czyli mochito bez rumu i bez jakiejkolwiek wódy), na skali mentalnych wyzwań dla męskiego ego znajduje się dużo wyżej. Gdzieś pomiędzy higieną intymną pochwy a wykupieniem na Grouponie abonamentu w solarium.
W sumie to nawet smaczne. Polecam.
Wielki wiecheć świeżo zebranej mięty mocno rozgniatamy i tarmosimy. Dodajemy zimnej wody i dosładzamy. Gotowe.
Herbata z lilaka
Druid level over 9000. Herbata z kwiatostanów lilaka pospolitego, przez chamów i nieuków bzem zwanego.
Weźmnij wprzódy sierp tatowy a wiechciów lilakowych narezaj bogato. Zrazu w garnczki napychaj ile wlezie poczem zaszpuntuj należycie. Natenczas odstaw w miejscu ciepłem a czekaj aż kolor z wiechciów całkiem odejdzie. Garnczek odszpuntuj i patrzaj jak bure niczem słodki karmel się stają. Wyjmnij tedy i wysusz wiechcie ze szczętem a pakuj w woreczki baczenie dając by nie zaśmiardło. Pachołków przegoń precz, przyjaciół sproś na wieczerzę, podając łyżkę czubatą na personę i wrzątkiem zrazu zalewając
B-52 Stratoforteca z Mniszka Lekarskiego (Mlecza)
(w przygotowaniu)
Woda prof. Brzozowa
(w przygotowaniu)
Wywar z Mahonii
(w przygotowaniu)
Smak smakiem, ale gdzie kofeinowy kop? Jedyny chyba sposób, to wyjść z nałogu kawowego i wtedy można się cieszyć smakiem innych trunków.
OdpowiedzUsuńA wiesz, to ciekawe. W lesie, w górach i nad wodą prawie zupełnie nie potrzebuję kawy. W domu i w pracy piję hektolitrami żeby podtrzymać procesy życiowe, ale w terenie wystarczy mi jakakolwiek namiastka i jest bardzo git.
UsuńZapomniałeś o yerbie. Zielsko waży mało, wody nie trzeba gotować w opór (a yerba ponoć trochę odkaża) - no i pobudza tak akuratnie i w sam raz.
OdpowiedzUsuńA ja dodam od siebie takie o: piwo (psiwo) kozicowe. Alkoholu w tym nie ma, więc uwaga na rozczarowanie. Kozica po kurpiowsku oznacza jałowiec.Mało surwiwalowe bo trzeba na efekt długo czekać, no i trzeba i mieć drożdże (zwykłe takie do ciast). Orzeźwia należycie, smakuje i przyciąga spojrzenia uznania :)
OdpowiedzUsuńB.
Będą kolejne?
OdpowiedzUsuń