O co kaman?

wtorek, 15 lipca 2014

Latarka na Korbkę

Przepaliła mi się jakiś czas temu żarówka w piekarniku. A może nigdy jej nie było? Nie pamiętam, w każdym razie do awaryjnego monitoringu wnętrza kuchenki używam latarki. A nawet dwóch latarek, bo jedną mam zawsze przy sobie, a druga stoi na parapecie. I tak się składa, że obydwie są korbkę.

To strasznie stary i zacny patent. Pamiętacie te radzieckie, pancerne latarki z dynamem w rękojeści? Mam gdzieś nawet książkę o bohaterskim pionierze Miszy, który maszeruje przez oblężony Leningrad i świeci sobie taką żałosną latarką. Świetna rzecz, zwłaszcza gdy w mieście obowiązuje zaciemnienie - nikt Miszy nie mógł oskarżyć o sabotaż. Bo te latarki służyły raczej do rozwijania muskulatury  w łapach u małoletnich, niż do świecenia.


Do pomysłu jednak szybko wrócono, gdy upowszechniły się diody, które dają więcej światła i potrzebują mniej prądu niż tradycyjne żarówki. I taka latarka na korbkę zaczęła mieć wreszcie sens. Co prawda większość takich korbkowych rozwiązań nadal nadaje się tylko do poświecenia sobie pod nogi, żeby przypadkiem nie wdepnąć w klocka. Ale do czego używa się latarki? Właśnie do tego.

Mała latarka noszona na codzień przy kluczach nie musi mieć mocy Orbitalnego Działa Jonowego (i raczej nie powinna). Służy do poświecenia sobie przy otwieraniu drzwi od domu, samochodu czy piekarnika właśnie. Do namierzenia i wyturlania czegoś spod szafy albo zza lodówki. Albo jako awaryjne oświetlenie, gdy ktos nam zgasi światło w piwnicy, albo strzeli żarówka w kiblu i trzeba wkręcić nową, a nie lubimy robić tego po ciemoku. 

Kilkanaście/kilkadziesiąt sekund szybkiego kręcenia wystarcza na parę ładnych minut świecenia plus kilkanaście dodatkowych  - bladego bżdżenia na poziomie światła chemicznego. 

Naprawdę nic więcej od takiej świeczki bym nie wymagał. Ma być prosta i tania, bo służyć ma tylko od czasu do czasu i tylko przez chwilę. Nie będę więc pisać o barwie światła, zasięgu czy czasie pracy mierzonym w nanosekundach. Bo nie o to tu chodzi.

Chodzi o to, że jest bezobsługowa, a przez to wygodna - nie trzeba pamiętać czy baterie są naładowane/wymienione, bo w każdej chwili możemy ją podładować, przekręcając korbkę. I nigdy się nie kończy (chyba, że ją zepsuję). 

Policzyłem ostatnio ile mi się tego po domu wala - wyszło, że pięć sztuk. Poza taka małą pastylką do kluczy Coghlan's Dynamo Flashlight (od Karalucha) i bardzo podobnym, ale zepsutym czymś z Empiku, mam też trzy duże Ljusy z Ikei (ale te traktuję jako latarki stacjonarne). Każda z nich kosztuje mniej-więcej tyle co paczka papierosów.

Tak,  większość dostępnych na rynku korbo-latarek to tania chińszczyzna. Poświecą przez trochę, ale szybko zaczynają grzechotać, padają przełączniki i kondensatory. Ale o dziwo - nadal działają. I szczerze przyznam, że jeśli miałbym się zgubić w jakiejś ciemnej platońskiej jaskini na dłuższy czas, to wolałbym mieć ze sobą coś takiego, niż najbardziej kosmiczną latarkę na baterie. Bo nigdy nie wiadomo jak długo człowiek w takiej dziurze może siedzieć. 

Znajomy żołnierz (w służbie czynnej, nie żaden Rambo-Kunta-Kinte-Commando ;), pomimo tego, że kilka fajnych i oczojebnych latarek ma, to ma taką małą latarenkę na osobistych szelkach zawsze ze sobą zabiera. Jako backup, tak na wszelki wypadek, gdyby wszystko inne przestało działać. Trochę na tej samej zasadzie, dla której nosi się krzesiwo, choć człowiek ma paczkę zapałek w kieszeni.

Ja noszę Coghlan'sa, bo go lubię. I dlatego, że mój Petzl jest wielki i ciężki jak Jowisz - dużo za mocny do większości ludzkich zastosowań. A w dodatku po ostatniej przygodzie, kiedy myślałem, że go posiałem w krzakach - doceniam nikczemny koszt takich małych latarek (czytaj: paczka fajek). Nie żal jej zgubić czy zepsuć.

Przydała mi się nawet ostatnio podczas imperialnych testów na widzenie zmierzchowe i nocne. Zamknięto mnie z paroma obcymi facetami w kompletnej ciemności na piętnaście minut, a potem walili nam stroboskopem po oczach i kazali odczytywać dziwne piktogramy na ścianach. Mała latarka pozwoliła przejść przez takie Guantanamo bez stresu (czytałem sobie przy niej książkę zamiast siedzieć w ciemności jak głupek).

Uwaliłem jej tylko plastikowy karabińczyk i wymieniłem na własny patent, żeby łatwiej można było nosić na szyi.

A duże, ikeowskie Ljusy mam porozstawiane w różnych strategicznych miejscach w domu. Przydatna rzeczy w domowym zestawie awaryjnym razem z apteczką i gaśnicą. Nawet jeśli Inwazja Jaszczuropotworów z Kosmosu nigdy nie nastąpi - to czasem warto mieć je pod ręką. :)

2 komentarze:

  1. Świetny wpis, wreszcie ktoś zauważył, że mała, tania latarka też ma swoje plusy, nieraz porównywalne z super taktyczną latarą 5M lumenów na 300 baterii, za jedyne pół tysiaka :-)
    Aha, no i super foty, szczególnie ognicho z ołówków z Ikei mnie rozwaliło, już nie będę żonie wyrzucał "po co znowu nabrałaś 10 ołówków" :P

    OdpowiedzUsuń