O co kaman?

środa, 28 lipca 2010

Victorinox Soldier

Wstępując w szeregi szwajcarskiej armii możesz być pewien jednego – tego, że w twoim wyposażeniu znajdzie się najsłynniejszy scyzoryk świata. Czy to będzie Victorinox, czy Wenger – nie wiadomo. Co to zresztą za różnica, skoro obydwa noże ogólnowojskowe są nieomal identyczne, a obie firmy nalezą do jednego właściciela?

Wbrew obiegowej opinii, regulaminowy scyzoryk armii szwajcarskiej nie jest czerwony i wcale nie ma korkociągu. Zwykły rekrut dostaje z wojskowego rozdzielnika Victorinoxa Soldiera lub Wengera Standard Issue (zwanego też czasem Soldat). Prosty jak słonina konserwowa model z charakterystycznymi aluminiowymi okładzinami. Bo powszechnie znane wersje Offiziermesser z czerwonego plastiku zastrzeżone są dla oficerów, a i wspomniany wcześniej korkociąg to także przywilej dostępny tylko wyższym szarżom. A żołnierz ma mieć nóż pancerny, a nie narzędzie ułatwiające zalewanie pały na służbie. W każdym razie nie winem korkowanym. A może to po prostu kwestia bezpieczeństwa strategicznego? Bo korkociąg to jedyny element scyzoryka nie produkowany w Szwajcarii, tylko we Francji.


Do armii, nawet tej szwajcarskiej, jakoś niespecjalni mi prędko. Ale dzięki niespodziewanemu uśmiechowi szczęścia podczas loterii mikołajkowej, stałem się zaposiadowywaczem takiego właśnie zwykłego, przaśnego helweckiego kawałka noża. I wtedy sobie uświadomiłem, że dziwnym trafem nie miałem Soldiera nigdy wcześniej w łapie, choć przez ostatnie kilkanaście lat przeleciało przez moce ręce tuziny najróżniejszych szwajcarskich scyzoryków. Od niepoliczalnej ilości prostych Spartanów, przez wyspecjalizowane Anglery i Waitery, blokowane Nomady, Rangery i Forestery, po nieporozumienia typu wszystkomającego SwissChampa na sterydach. Kilka nawet znalazłem. Jednego w czeluściach wielkiej kanapy, kiedy szukałem wysypujących się z kieszeni drobniaków pomiędzy siedziskiem a oparciem, a innego wyturlała z piasku na plaży w Chałupach moja bywsza narzeczona podczas naszego dziewiczego wypadu na Hel. Z czasem prawie wszystkie te scyzoryki rozlazły się po krewnych, tudzież znajomych Królika i teraz nawet moja Matka nosi w torebce małego Vicka, często zawstydzając nim facetów “co na budowie noża w kieszeni nie mają”. Bo (gwoli ścisłości) architektem moja rodzicielka kochana jest.

Nawet teraz,  gdy nożów ci u nas dostatek, i tego przyjmę jako wróżbę zwycięstwa. Bo jakiś Vicek zawsze jeździ na szelkach mojego codziennego plecaka jako podręczny backup do zastosowania w cywilizowanych i niecywilizowanych okolicznościach. Kiedy trzeba użyć noża przy nieznanych ludziach, w schronisku czy w tłumie, wolę nie wzbudzać niezdrowego zainteresowania wyjmując czterocalowe ostrze z pochwy u paska, nie mówiąc już o większych wołach z plecaka czy bagażnika. Wszelkie pierdółkowate prace typu obcięcie, nacięcie czy otworzenie lepiej wykonywać maleństwem. Umówmy się – kijek na ognisko, czy kanapkę można nim zrobić bez większej trudności. Co też często czynię. Nie będę musiał nikomu nic tłumaczyć ani dawać noży do oglądania (zazwyczaj mi się nie chce). Bo mało kto może się do Vicka przyczepić. Czy to nieznajomy współspacz w pociągu, ukraińska straż graniczna na szlaku, czy policja w metrze. Istnieje nawet duża szansa, że w londyńskim autobusie też przymkną na niego oko.

Pierwszego Victorinoxa (pamiętam jak dziś) zobaczyłem gdzieś na początku podstawówki. Wszystkie dzieciaki dostały z okazji pierwszej komunii gówniane tajwańskie zegarki elektronowe z Erefenu. Wyjątkiem byłem ja i niejaki Łukasz Trójczak. Ja nie dostałem nic, jako że w uroczystościach komunijnych udziału nie brałem, a Łukasz został obdarowany cudnym czerwonym Victorinoxem. Skąd ośmiolatek pod koniec stanu wojennego mógł wiedzieć, że to Victorinox? Nie mam pojęcia, ale wiedziałem. I pamiętam tę magię i niesamowite wrażenie jakie zrobił na mnie ten nóż. Gdy inne dzieci zajeżdżały baterie swoich zegarków, wygrywając z nieskończoność denerwująco idiotyczne melodyjki, my z Łukaszem otwieraliśmy i składaliśmy to cudo zapadnoj tiechniki. To se ne vrati – takiej potężnej zwyżki ciśnienia tętniczego jak wtedy Vicki już u mnie nie wywołują, ale sentyment pozostał. Dlatego, już jako trzydziestolatek, ucieszyłem się z tego tysiąc trzysta piędziesiątego ósmego i pół Vicka jak nieprzymierzając dzieciak z fartownej bramki strzelonej w piłkę kopaną. Bo to Vicek, ale ten jest trochę inny niż wszystkie. 

Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy w Soldierze, to wspomniane wczesniej aluminiowe okładziny. W dodatku przynitowane, a nie założone na wcisk jak w innych modelach. Skuteczne rozwiązanie – nic tu nie odpadnie, odpryśnie i nie pęknie. To zwykły kawałek wojskowego, niepokolorowanego aluminium. Czerwone okładziny dla oficyjerów, jak głosi firmowa wersja, mają za zadanie ułatwić szukanie noża w śniegu. No to chyba nie szukali nigdy niczego w śniegu, skoro tak twierdzą. W trawie, to rozumiem. Ale w śniegu? Mam żarówiasto pomarańczowe narty (też szwajcarskie zresztą) i jedyna skuteczna metoda na szukanie ich w kopnym śniegu po efektownym przyglebieniu polega na metodycznym i szczegółowym przesiewaniu kilogramów śniegu w promieniu 50 metrów od miejsca katastrofy. A narty są kurnia ciut większe od scyzoryka. No chyba, ze pan oficer postanowi przeczołgać kompanię po stoku w nadziei, że któryś z podwładnych się na jego zgubę (nomen omen) nadzieje (też nomen omen). 

Drugim szczegółem różniącym Soldiera od reszty scyzorykowych współbraci jest nietypowe logo. Zgodnie z wojskowym kontraktem, niezależnie od producenta, scyzoryk ma szwajcarską tarczę herbową z białym krzyżem w czerwonym polu. Wersje cywilne mają oczywiście zaokrąglony kwadracik Wengera, lub pogiętą tarczę Victorinoxa. Też z krzyżem oczywiście.

(i tu przypomniał mi się stary dowcip. Zima, zawieja śnieżna, mróz trzaskający. Konni rycerze wracają do stanicy zmagając się z kłującymi podmuchami wiatru. Nagle widzą wyłaniającą się z zaspy chwiejną, okutaną w podartą opończę postać ze straszliwie wypalonymi oczodołami.
- Jurand ze Spychowa! Na miły Bóg! Któż ci to uczynił?
Jurand drżącą ręką kreśli w powietrzu znak krzyża.
- Pierdolisz?! Victorinox?)

Każde wojsko, nawet neutralnego państwa, ma taką specyficzną przypadłość. Wszystko co trafi w ich łapy, musi natychmiast zostać ostemplowane, ometkowane, zaszeregowane i zaszufladkowane. Żeby łatwiej było utrzymać stan i burdel na kompanii, jak mniemam. Victorinox Soldier nie byłby pełnoprawnym sołdatem, gdyby nie pieprznięto mu jakiejś dodatkowej grawerki czy innego bicia. Szybki rzut okiem na główne ostrze udowadnia, że szwajcarska armii nie różni się w tym przypadku od litewskiej, lankijskiej czy innej laotańskiej. Na progu klingi, tam gdzie zazwyczaj widnieje groźnie brzmiący napis “Officier Suisse” i miniaturka kuszy Wilhelma Tella, znajduje się w Soldierze gustowna sygnaturka składająca się z dwóch cyfr. Dłuższą chwilę zajęło mi, zanim doszedłem do wniosku, iż są to ostatnie dwie cyfry roku produkcji noża. Taki patent, wielce przydatny dla kolekcjonerów-zbieraczy historycznych militariów. I dla kwatermistrzów pewnie też.

Wojskowi postanowili też, że scyzoryk na oficjalnym wyposażeniu powinien posiadać szydło-dziurkaczo-rozwiertak. To wielce przydatne urządzenie, zwłaszcza do wszelkich prac w skórze, brezencie i innych materiałach które zazwyczaj sie dziurkuje. Jest zdecydowanie większy od szydła występującego w innych wersjach, ale (o dziwo) nie ma dziurki przez którą można by przepuścić linkę podczas prac bosmańskich. Dziwne przeoczenie?

Może to tylko moje przywidzenie, albo inne Victorinoxy są już odpowiednio zjechane, ale mam wrażenie, że to główne ostrze Soldiera jest nieznacznie większe i nieco grubsze niż w oficerskich i cywilnych odpowiednikach. Różnica jest niewielka, ale jednak jest. A może trafił mi sie po prostu taki egzemplarz? Kształt w każdym razie identyczny jak we wszystkich znanych mi SAKach tej klasy. Kąśliwość też znana. W tej klasie cenowej trudno o podobną ostrość fabryczną – nóż wyjęty z pudełka goli włosy, kartki przecina jednym pociągnięciem, czyli tak jak po nowym Vicku można by się spodziewać. Z propagandowego filmiku Victorinoxa najbardziej zapadł mi w pamięć fragment o ostrzeniu właśnie. Przy wielkim kole szlifierskim siedzi pani o urodzie mocno sfatygowanej sprzątaczki po przejściach i ręcznie wyprowadza krawędź tnącą ostrza. Jeśli byłbym właścicielem firmy nożowniczej, to z miejsca bym tą panią podkupił i zatrudnił u siebie. Co za talent w łapach ma kobieta. Idealny materiał na żonę.

Inna sprawa, że dzięki kunsztowi tej pani mam o jedną dużą bliznę na palcach więcej. Podczas sympatycznego plenerowego spotkania na gruncie towarzysko-organizacyjnym, takiego z gatunku tych na których pierników toruńskich się nie jada, a  już po trzech godzinach leżysz na ziemi jednocześnie mocno się jej trzymając by nie odpaść od podłoża, a koleżanki....eee...dobra...ja nie o tym tutaj miałem. W wielkim skrócie – pojechaliśmy do opuszczonej jednostki wojskowej w pobliskim lesie, rozpaliliśmy ognisko, wysłaliśmy umyślnego po kiełbasę, a ja tradycyjnie już zabrałem się za ostrzenie kijków. Bo oczywiście nikt inny noża nie miał (co za bydło...).

W przypływie przytomności umysłu (tak w każdym razie mi się wtedy wydawało), przywiązałem sobie do Victorinoxa metr linki, a drugi koniec przymocowałem do szlufki paska w spodniach. W końcu ciemno, jeden nóż mam tylko, a najbardziej przewidujący z nas nie byli w stanie przewidzieć jak się potoczą wypadki w ciągu najbliższych kilku godzin.

Wypadki, a raczej wypadek, potoczył się znacznie szybciej niż myślałem. Strugam ja sobie patyka,  aż tu jak niespodziewanie (i zdradziecko) ktoś mnie zawołał po imieniu w poprzek ogniska. Nóż zjechał po patyku, patyk się skończył, ręka poleciała dalej, aż do szarpnięcia oznajmiającego, że linka też się skończyła, a potem już tylko elegancki lot paraboliczny oraz efektowne pierdut w palec wskazujący. Potem standardowo  – ciepło, mokro i niewesoło. Jak w Ciechocinku.

Na szczęście, głównie dzięki kunsztowi pani ostrzącej sprzątaczki, cięcie była czyste. Pogwizdując arię z Carmen (znaną także jako proszek Ajax) ogołociłem apteczkę samochodową (który to już raz ?) i używając delikatnej acz stanowczej perswazji skłoniłem moja aktualną i osobistą narzeczoną do wizyty w pobliskim szpitalu. Też po raz kolejny zresztą.  Pielęgniarka doceniła opatrunek z dwóch opakowań gazy i pół kilometra przylepca jako, cytuję: “niefachowy ale skuteczny”. A jaki miał niby być? Wykwintny i wyrafinowany?  Skończyło się na paru szwach i nauczce – nie pracować nożem przywiązanym do czegoś. Zwłaszcza do portek. I po piwsku.

Skoro już przy piwkowaniu jesteśmy. Dziwnym trafem, większość moich niecodziennych przygód z Victorinoxem ma związana jest tą właśnie drużynową konkurencją sportową. Nie, żebym nic innego nie robił - a dlatego, że rewelacyjny wręcz otwieracz do butelek czyni z Victorinoxa niezastąpionego kompana wesołych ekspedycji na łono natury połączonych z degustacją tego i owego. Inne noże nie są w dobrej kompaniji specjalnie potrzebne, a Vicek jest mały, zgrabny i akuratny. Poza wspomnianym otwieraczem, ma też inna zaletę – jest tani, i zgubienie go po pijaku nie boli tak bardzo jak utrata noża wartego średnią krajową pensję. Ma też niestety wadę. Pozostawiony samopas na imprezie natychmiast znajduje sobie nowego właściciela. Zazwyczaj takiego, co to z każdej knajpy wychodzi z kieszenią pełną zdobycznych zapalniczek. (Właśnie. Nigdzie do cholery nie mogę go znaleźć. :( )

Na jednej z imprez, takiej z gatunku tych niezapomnianych, zapałałem naglę przemożną chęcią odetchnięcia świeżym powietrzem (bo mieszkanie małe i zakopcone przepotwornie) i władowania się na dach bloku. Przezorny cieć postanowił pokrzyżować mi szyki i założył na włazie kłódkę. Nie wziął sukinkot pod uwagę, że w kieszeni miałem Vicka a w głowie same dobre pomysły. Przy pomocy wspomnianego wcześniej otwieracza do butelek podważyłem i wyciągnąłem skobel od kłódki, nie naruszając jej samej.  Z pół godziny się męczyłem z podważaniem i wyginaniem, ale w końcu ścierwo puściło. Wlazłem na dach, spaliłem śmierdzącego papierosa, po czym w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku powróciłem na imprezę (uprzednio zamknąwszy złaz i maskując ślady bytowania). Vicek się lekko rozklekotał, ale bez większego wpływu na funkcjonalność konstrukcji. Strasznie byłem z niego dumny i bardzo mnie zdziwiło gdy nikt na imprezie nie wydawał się być zainteresowany makgajwerowym wyczynem. Widocznie taki już los otwieraczy-bohaterów. Ja wiem, że piwo można otworzyć zapalniczką, drugim piwem, albo (wzorem Juranda) oczodołem. Ale weź spróbuj rozwalić oczodołem wejście na dach.

Poza genialnym otwieraczem do butelek, Vicki mają tez drugi szatański wynalazek – otwieracz do konserw. Dla praworęcznych.

Kur..a.
Jego.
Mać.

Praworęczni znajomi się nad nim zachwycają. Wierzę im na słowo. Na szczęście od jakiegoś czasu nie ma problemu z kupowaniem puszek z tuszonką, skumbrią w tomacie czy innym luncheonem, które producent zaopatrzył w zrywane wieczka z zawleczką rodem z orzeszków solonych. Czasem jednak jest tak, ze podgrzanie takiej puszki w ognisku grozi mielonkową eksplozją (ku uciesze psów i innych przybocznych zwierzaków), lub po prostu mamy konserwę klasyczną i solidną. Ponieważ w szeregach V.S.O.P, dziwnym trafem mieliśmy nadreprezentację mańkutów (Lutek, Julek i ja), opracowaliśmy z czasem metodę otwierania puszek metodą “w odwrotnym reversie”, czyli do siebie, ale ostrzem skierowanym w przeciwna stronę a rękojeścią do przodu. Nawet kompletni miastowi laicy musieli uznać skuteczność metody, gdy w Hotelu pod Bykiem w Pruszkowie dwóch rosłych jegomości poprosiło nas o otwieracz do konserw. Lutek zaimponował im szybkim rozpruciem należącej do mafii puszki szprotek i od tamtego czasu nikt z ferajny  się więcej nie przyczepiał do lokalnych militarystów. 

Obydwa otwieracze, jak prawdopodobnie wszystkim wiadomo, mają jeszcze jedna przydatna funkcję. Ich czubki służą jako śrubokręty . W otwieraczu do kapsli mamy coś co od biedy posłuży za duży śruborek płaski, a w tym do konserw – mały dzyndzel, którego można używać nawet do rozkręcania krzyżakowych śrubek w komputerze. Oba nie mają niestety żadnej blokady, więc jeśli nie przyłożymy odpowiedniego wektora – mogą nam się nieoczekiwanie złożyć.

Całość konstrukcji czyni z Soldiera małe, kompaktowe narzędzie, którym da się wykonać większość polowych i awaryjnych czynności. Jest na tyle płaski, że niezauważalnie znika w kieszeni i w niczym nie przeszkadza gdy nie jest potrzebny. Ma klimat, tradycję i styl.

Zresztą – po co ja piszę ten tekst? Victorinoksy to tak znane noże, że nazwa marki to nieomal synonim scyzoryka. Tak jak Adidas jest synonimem trampek, Rover roweru, a Pampers pieluch. 
No i kto nie oglądał McGyvera, który przy pomocy Vicka po raz kolejny ratuje świat przed zagładą atomową, albo po prostu robi sobie nim śniadanie z pudełka zapałek i ćwierćdolarówki? Victorinoxy były już z astronautami w kosmosie (jest nawet specjalna wersja), pomagały przy porodach, aborcjach, amputacjach i tracheotomiach, włażeniu na Everest i takie tam. Nawet pokojowo do świata nastawiony Dalaj Lama ma jednego w rękawie.

Czy jest w ogóle ktoś, kto nigdy nie używał Vicka. Nawet choć raz?

2 komentarze:

  1. Przestałem czytać w połowie, na tekście o nartach. Scyzoryki są nudne jak szprotki w oleju z Kauflanda, a kiedyś jednym, próbując naprawić klamkę okna, przeciąłem sobie staw w połowie palca wskazującego, bo mi się złożył w ręku. Oj, bolało, i ciężko było po tym pisać w szkole... Inny stał się kolejną hańbą szkolną, gdy zabrał mi go nauczyciel po szkolnym wybryku. Ale o tym sza, choć nie zaśmieje się z tego już nikt ze mnie, bo na pewno moi szkolni koledzy nie trafią na tego bloga w sieci :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Taka drobna uwaga: Victorinox soldier był produkowany do 2008 roku. Jego cywilnym następcą jest Victorinox Pionier Soldier. Różnice są minimalne: inny kształt tarczy z herbem szwajcarskim, opisywane oznaczenia kontroli, oraz brak kółka do kluczy. To występowało w wersji dla wojska duńskiego. Występuje też w wersji dla wojska szwajcarskiego, ale te ich nie używało. No i rzecz najważniejsza: soldier i pionier soldier mają grubsze ostrze o czym piszesz.

    OdpowiedzUsuń